Coppée François - Henryka, żż Różni autorzy

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Coppée François - Henryka
Książki/Zapraszamy
Wikiźródła
to społeczny projekt, którego celem jest utworzenie wolnego repozytorium tekstów źródłowych oraz ich tłumaczeń w
formie stron wiki. Gromadzimy i przechowujemy tutaj w postaci cyfrowej wcześniej opublikowane teksty (np. utwory literackie).
W polskich Wikiźródłach dostępne jest obecnie
145 555
tekstów
718
autorów i liczba ta codziennie wzrasta – zamieszczone
materiały należą do domeny publicznej lub dostępne są na wolnej licencji. Wszyscy użytkownicy internetu mogą korzystać z
nich bezpłatnie i bez ograniczeń.
Przyłącz się do nas!
Każdy może rozwijać Wikiźródła – także Ty, bez żadnych formalności, możesz dodawać nowe materiały i
porządkować te już zamieszczone.
Wszyscy tutaj pracujemy społecznie, w poszanowaniu praw użytkowników, wolontariuszy i autorów. Ciągle brakuje nam
ochotników… Pomóż nam! Wystarczy 5 lub 10 minut dziennie… choć większość z nas przebywa tu znacznie dłużej ;-)
Jak edytować? To proste!!!
Zapoznaj się ze stroną
Pomocy
lub pobierz mini-poradnik (
https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Wikiźródła_-
_pierwsze_kroki.pdf
).
Zapraszamy!!!
Henryka/całość
<<<
Dane tekstu
Autor
François Coppée
Tytuł
Henryka
Data wydania
1889
Wydawnictwo
Drukarnia S. Lewentala
Miejsce wydania Warszawa
Tłumacz
Kassylda Kulikowska
Źródło
skany na commons
Link do strony indeksu
DODATEK DO NUMERU
1267
„KŁOSÓW.”
HENRYKA,
przez
FRANCISZKA
COPPÉE'GO.
Tłomaczyła
Kasylda Kulikowska
.
WARSZAWA.
W DRUKARNI S. LEWENTALA.
Nowy Świat Nr. 1258a (nowy 41)
1889.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 27 Октября 1889 года.
I.
Kiedy proboszcz dał ostatnie błogosławieństwo i pokropił ciało wodą święconą, przyjaciele i znajomi nieboszczyka a
wielkoświatowcy paryzcy, wyszedłszy z kościoła, zgromadzili się na placu Świętego Tomasza z Akwinu, tworząc niewielkie grupy,
i zaczęli swobodnie gawędzić, uszczęśliwieni, że po mszy, nieskończenie długiéj, mogli nareszcie z duszącéj atmosfery kadzideł
wydostać się na świeże, ostre powietrze, ożywione promieniami marcowego słońca.
— Ten biedny Bernard.... Jednakże to nieprzyjemnie w czterdziestym drugim roku życia zwinąć swoje manatki!
— Zapewne. Ale téż przyznaj, że się wcale nie szanował. On-to dopiéro umiał hulać! co?
— Wydeptał ścieżkę na kobiercu schodów Bignon.
— Podobno umarł z wyniszczenia?....
— Przetrawił się, spopielił!.... Karty, kobiety, wino.... Życie iście szatańskie... Czy nie nadszarpnął cokolwiek majątku?
— Bynajmniéj. Niedawno odziedziczył właśnie po jakiejś staréj ciotce sześćkroć sto tysięcy franków. Zdaje się nawet, że
zostawił znaczną fortunę żonie i synowi.
— W takim razie piękna pani Bernard wkrótce wyjdzie za mąż.
— Kto wié? Może i nie, ze względu na syna. Podobno ubóztwia swego malca.
W ogóle, niebardzo żałowano tego nieboszczyka pierwszéj klasy, chowanego z całym możliwym przepychem pogrzebowym,
na jaki się składają: msza śpiewana, kwiaty nicejskie, kagańce o zielonych płomykach wkoło katafalka i najwspanialszy, jaki być
może, mistrz ceremonii! Mężczyzna ogromny, z grobowym wyrazem twarzy, białemi faworytami, jak stary par angielski, człowiek
nieoceniony, używany przez zarząd pogrzebowy w ważnych tylko chwilach, a który, jeśli chcecie nawet, grał niegdyś na
prowincyonalnych scenach szlachetnych ojców!
Mimo całéj téj okazałości, nieboszczyk pan Bernard des Vignes, deputowany i członek rady głównéj w Mayenne, dawny
oficer dragonów, kawaler Legii honorowéj i t. d., był oceniany wedle swych zasług przez ludzi, mających z nim bliższe
zetknięcie, a którym czarne ubranie i czarne rękawiczki, jakie przywdzieli na ten obrzęd, nie przeszkadzały wypowiadać
półgłosem zdań niezupełnie pochlebnych.
Bo téż w istocie zmarły był hulaką najzwyczajniejszym, bez wdzięku, bez elegancyi, prawdziwym parafianinem, mimo
piętnastu lat spędzonych w Paryżu. Nic pospolitszego nad jego dzieje. Bogaty, w dwudziestym ósmym roku życia poślubił córkę
senatora korsykańskiego, osobistego przyjaciela Napoleona III, uroczą pannę Antonini, któréj piękność trausteweranki
zachwycała w swoim czasie Tuileries i Compiègnes. Przez jakiś czas kochał ją po swojemu. Potém nagle ogarnęła go
niedorzeczna i nieuzasadniona zazdrość o żonę, podał się o uwolnienie ze stopnia porucznika dragonów cesarzowéj, zakopał w
swoich dobrach, gdzie nabrał prostaczych zwyczajów, nie zdejmował prawie myśliwskich butów i palił przy obiedzie fajkę,
wychylając przy czarnéj kawie niezliczoną ilość kieliszków likieru. Urodził mu się syn, jedyna pociecha pani Bernard,
zaniedbanéj wkrótce przez tego rozpustnika garnizonowego, który już w dwa lata po ślubie robił częste wycieczki do Paryża,
aby się nurzać w wielkomiejskiém błocie, lub na wsi, na polowaniu, oddawać się swawoli, poprzestając na spożyciu jajecznicy
na brudnéj ławie, w pierwszéj lepszéj chacie.
Pierwszy wystrzał armatni podczas wojny 1870 roku odbił się jednakże echem w duszy tego brutalnego hulaki i przypomniał
mu, że był niegdyś żołnierzem. Jako dowódzca ruchawki, bił się dzielnie, zyskał ranę i krzyż, a na wyborach był wysłany do Izby
ze swego departamentu. Ale jako istota bezmyślna, trzymał się zawsze większości. Z reakcyonisty stał się oportunistą,
przerzucał się kolejno z lewicy do prawicy, przemawiał tylko wtedy, kiedy żądał zamknięcia posiedzenia, mimo tego, zawsze był
nanowo wybierany. Zmuszony zajęciami do ciągłego przebywania w Paryżu, puścił cugle swemu temperamentowi i oddał się
ostatecznéj rozpuście.
Wtedy-to pani Bernard została zupełnie zaniedbaną i widywała rzadko i tylko przy obiedzie tego męża, którego nie kochała
nigdy, a teraz nim gardziła. Zbyt uczciwa, by się mścić, zbyt dumna, by się żalić, unikała towarzystwa i prawie wiecznie sama w
obszerném swém mieszkaniu przy ulicy Malaquais, poświęciła się wyłącznie wychowaniu syna, który, jako przychodni,
uczęszczał na kursa do liceum Ludwika Wielkiego i odznaczał się niezwykłą i przedwcześnie rozwiniętą intelligencyą. Należała
do rzędu tych matek, które uczą się greckiego i łaciny, żeby poprawiać ćwiczenia swych dzieci i przesłuchywać ich lekcyi.
Mówiono o niéj z uwielbieniem; bo te kilka kobiet, z któremi była połączona ściślejszemi stosunkami przyjaźni, nie mogły być
zazdrosne o ukrywającą się piękność, piękność nietkniętą jednak biegiem czasu, któréj trzydziestka nadała pełną życia bladość
wytwornego marmuru i na któréj ani wiek, ani smutek, nie zostawiły najmniejszego śladu. Jéj niedolę, znoszoną z taką odwagą i
godnością, podawano wszędzie jako przykład, a oszczerstwo i złośliwość paryzka nawet półuśmiechem nie podkreślała
nazwiska pułkownika de Voris, współtowarzysza jéj męża, którego uczucia dla pani Bernard des Vignes, nacechowane
najwyższą czcią, ośmielały się objawiać rzadkiemi bardzo odwiedzinami.
Nareszcie skończyły się długie męczarnie biednéj kobiety. Bernard, gruby Bernard, jak go nazywali jego klubowi przyjaciele,
został zabity silniejszą niż zwykle niestrawnością, spowodowaną przejedzeniem się truflami, i na progu świątyni, przy wspaniałéj
trumnie, na którą czekał karawan, utworzył się tłum dla wysłuchania mowy pogrzebowéj.
Ale, kiedy na kazalnicy wygłaszano kłamstwa, „dobry Francuz, niezwyciężony żołnierz, światły patryota,” wszyscy ci
światowcy, znudzeni nieboszczykiem, którym się już zawiele zajmowano, myśleli co najwyżéj — jeśli w ogóle o czémkolwiek
myśleli — o pięknéj i bogatéj wdowie, wolnéj nareszcie; a kiedy obrzęd się skończył i zgromadzeni zaczęli się rozchodzić, setki
razy przy pożegnaniu dało się słyszéć to zdanie:
— Piękna pani Bernard, od dziś za rok niespełna, wyjdzie zamąż.... Czy chcesz się założyć?
II.
W kilka tygodni po pogrzebie, pani Bernard des Vignes siedziała nad krosnami, przy oknie w swoim buduarze, okryta
żałobą. Oczy jéj zadumane błądziły po krajobrazie tak ładnym w dzień pogodny. Ale nie widziała ani delikatnego błękitu
wiosennego nieba, ani migocącéj w promieniach słonecznych rzeki, po któréj żwawo uwijało się mnóztwo statków, ani
szlachetnéj fasady Luwru, ani smukłéj kępy drzew przy moście królewskim, których czarne gałęzie zaczynały się już zielenić.
Siedząc w fotelu z głową podpartą na dłoni, w sukni czarnéj, uwydatniającéj kształty wspaniałe pięknéj kibici, urocza wdowa
odtwarzała w marzeniu całą swą przeszłość.
Widziała się w Tuileryach, kiedy wsparta na ramieniu ojca, wchodziła po raz piérwszy na pyszne salony. Słyszała poza sobą,
wraz z szelestem balowéj sukni, szmer uwielbienia. Widziała na twarzach wszystkich, co na nią patrzyli, wyraz zachwytu i
półuśmiech jakby podzięki za to, że jest tak piękną. Nawet u cesarza i cesarzowéj, kiedy ją przedstawiano, dostrzegła ten sam
rodzaj spojrzenia, a gdy orkiestra zabrzmiała świetnemi preludyami walca, zdawało się, że to na jéj cześć uderzono w tę pieśń
tryumfalną.
Potém nastąpiło kilka miesięcy olśniewających zabaw i uroczystości. Rozwijała się ta róża zwycięzka w gronie dziewic
dworskich. Królowa amazonek, mknęła po przez lasy, ozłocone słońcem jesienném, uczestnicząc w polowaniach w Compiègne.
Była ową sławną Bianką Antonini, obok któréj cesarzowa, ujęta czarem, otaczającym prawdziwą piękność, nie przejechała
nigdy bez rzucenia kilku słów miłych i pochlebnych, słuchanych przez nią ze zmieszaniem, ze spuszczonym wzrokiem i głębokim
ukłonem.
Ale cóż! bez majątku, prawie bez grosza posagu... Wprawdzie cesarz wynagrodził krzesłem w senacie zasługi starego
Antoniniego, jednego z tych, co łączą w sobie wierność wyżła z fanatyzmem mameluka, i co w każdéj chwili gotowi, dla
zasłonienia swego pana, nastawić własną pierś pod sztylet zabójczy. Ale oprócz pensyi senatora, stary korsykanin posiadał
tylko walący się dom i kilka hektarów ziemi w dzikiéj krainie Sartine.
Niepokalanéj uczciwości, ten spiskowiec, którego dobre psie oczy i dobroduszny uśmiech, pod siwym przystrzyżonym po
żandarmsku wąsem, sprawiały prawdziwą przyjemność Napoleonowi III, przypominając mu jego młodość i przygody, ten dawny
podoficer, który w sprawie Strasburgskiéj narażał się na sąd wojenny i kule plutonu wykonawczego, mógł pokazać w owéj
epoce najbrudniejszych szacherek ręce zupełnie czyste. Wiedziano, że panna Antonini jest biedna. To téż, kiedy Bernard des
Vignes, przystojny porucznik dragonów, przetańczył z nią trzy razy z rzędu walca na balu w Tuileryach, wszyscy uważali ją za
szczęśliwą, że znalazła partyą z dochodem stu tysięcy franków rocznie.
Wyszła za mąż bez miłości, z rozsądku, dla uspokojenia ojca o swą przyszłość; i nagle, jak sen, znikło jéj szczęście. Czekała
ją niedorzeczna zazdrość męża i gorzki niesmak, jakiego doznała, przekonawszy się, że człowiek, z którym połączyła swe życie,
był najgorszego gatunku rozpustnikiem, ordynarnym hulaką, prawie pijakiem. Gdyby nie nowonarodzony, gdyby nie syn,
karmiony jéj własną piersią, a którego przyjście na świat przepełniło jéj serce i całą istotę najgorętszą miłością macierzyńską, ta
godna swego kraju Korsykanka, dumna, czysta, mściwa, była-by z pewnością opuściła niegodziwego męża. Ze względu jednak
na dziecko, zgodziła się z losem. Ale nowe nieszczęścia ją dotknęły. Cesarstwo upadło, ojciec jéj umarł, tknięty apoplexyą na
wiadomość o poddaniu się Sedanu. Nareszcie po wojnie, mąż, wybrany deputowanym, przywiózł ją do Paryża... I przypomniała
sobie długie lata nudów, samotności, spędzonych w tym samym buduarze, przy tém samém oknie, przed tą samą rzeką,
płynącą zawsze tak wolno, tak jednostajnie, jak jéj życie!
Wprawdzie miała syna, którego kochała z całą namiętnością uczucia i który w trzynastu latach był już jéj towarzyszem,
małym mężczyzną. Czyż dotąd nie żyła tylko dla niego? A więc i nadal tak żyć będzie. Zestarzeje się przy nim, ożeni go,
zostanie babką. Kochany Armandek! Właśnie czekała na niego, miał wrócić ze szkoły. Rozczulała ją myśl, że za chwilę wejdzie
do tego pokoju, smukły, w żałobném ubraniu, że jéj się rzuci na szyję, że wycałuje gorąco czoło tego pracowitego ucznia, że go
zatrzyma w swych objęciach, wpatrując się w jego czarne, głębokie oczy, które po niéj odziedziczył, oczy czyste, jasne, pełne
blasku myśli.
Jednakże inne jeszcze wspomnienie zaczęło się snuć w marzeniach pani Bertrand.
Myśli teraz o jedynym przyjaciela swego męża, który stał się także i jéj przyjacielem, o jedynym człowieku, który zdołał
wzbudzić w niéj żywszą sympatyą.
Od kilku już lat, co Środa, — był to jéj dzień przyjęcia, — około godziny szóstéj, to jest w chwili, kiedy nigdy nie była samą,
wchodził pułkownik de Voris, chłodny, przyzwoity, cokolwiek sztywny, w surducie zapiętym po wojskowemu, siadał w kółku
kobiet, z trudnością naginał się do zwykłéj salonowéj gawędki o niczém, nie przyjmował podawanéj filiżanki herbaty i po
kwadransie opuszczał salon. Kocha ją, jest tego pewną, a nie może jéj niewzruszać tyle szacunku i nieśmiałości, szczególniéj ze
strony bohatera z pod Saint-Privat, który, mając pod sobą zabitego konia, chwycił karabin, jak Ney w Rosyi, zebrał i
poprowadził do boju oddział swój rozpierzchły. Kocha ją! Czuła to po drżeniu ręki przy pożegnalnym uścisku, ręki, przeszytéj na
wylot lancą niemiecką, z któréj przez skromność nigdy nie zdejmował rękawiczki, nie chcąc chwalić się pozostałą po otrzymanéj
ranie blizną....
Gdyby jednakże wyszła po raz drugi za mąż? Ten człowiek, pełen honoru i odwagi, ten rycerz średniowieczny, o
młodzieńczém sercu a siwiejących skroniach, byłby dla Armanda opiekunem, kierownikiem w życiu, lepszym od własnego ojca.
Kiedy o tém myśli piękna wdowa, twarz jéj nabiera wyrazu dziwnéj słodyczy. Cóż się z nią dzieje? Dlaczego serce uderza
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • trzonowiec.htw.pl
  • Odnośniki