Christopher Moore Brudna robota, eBooks

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Książkę dedykuję Patricii Moss, która równie hojnie dzieliła się swoją śmiercią, jak swoim
życiem.
ORAZ
Pracownikom i wolontariuszom w hospicjach na całym świecie.
CZĘŚĆ PIERWSZA
SMUTNY BIZNES
Życia, co go szukasz, nigdy nie znajdziesz. Kiedy bogowie tworzyli człowieka, Życie zachowali we
własnym ręku. Napełniaj żołądek. Dniem i nocą obyś wciąż był wesół. Patrz, jak dziecię twej ręki
się trzyma. Kobiecą sprawę czyń z chętną niewiastą. Tylko takie są sprawy człowieka.
Epos o Gilgameszu
1. NIE MOGŁEM STANĄĆ I CZEKAĆ NA ŚMIERĆ - ONA SAMA
MNIE PODWIOZŁA
Charlie Asher chodził po ziemi tak, jak mrówka porusza się po powierzchni wody - jakby
najmniejszy krok mógł sprawić, że znajdzie się pod powierzchnią i wciągną go głębiny.
Obdarzony wyobraźnią samca beta, przez znaczną część życia spoglądał w przyszłość w
poszukiwaniu wszelkich sposobów, w jakie świat spiskował, by go zabić. Jego, jego żonę
Rachel, a teraz także nowo narodzoną Sophie. Ale pomimo całej jego ostrożności, całej
paranoi, nieustannej zgryzoty od chwili, gdy Rachel wysikała niebieski pasek na teście
ciążowym, aż do momentu, gdy ją wwożono na wózku do szpitala St. Francis Memoriał,
śmierć i tak się podkradała.
- Nie oddycha - powiedział Charlie.
- Oddycha jak trzeba - odparła Rachel, klepiąc noworodka po plecach. - Chcesz ją
potrzymać?
Tego dnia Charlie trzymał już maleńką Sophie przez kilka sekund, po czym szybko oddał
ją położnej, nalegając, by ktoś bardziej wykwalifikowany policzył małej palce u rąk nóg.
Sam robił to dwa razy i za każdym wychodziło mu dwadzieścia jeden.
- Zachowują się, jakby wszystko było w porządku. Że niby dzieciak ma dziesięć palców
u rąk, dziesięć u nóg wszystko będzie dobrze. A jeśli są jakieś dodatkowe? No?
Nadprogramowe palce? A jeśli ma ogon? (Charlie był pewien, że na ultrasonogramie z
szóstego miesiąca ciąży dostrzegł ogon. Pępowina, akurat! Zachował kopie wydruku).
- Nie ma ogona, panie Asher - zapewniła położna. A palców jest dziesięć plus dziesięć,
sprawdziliśmy. Może lepiej pójdzie pan do domu i odpocznie.
- I tak ją kocham, nawet z tym dodatkowym palcem.
- Jest najzupełniej normalna.
- U ręki albo u nogi.
- Naprawdę wiemy, co robimy, proszę pana. To śliczna zdrowa dziewczynka.
- Albo z ogonem.
Położna westchnęła. Była niska, tęga i miała na prawej łydce wytatuowanego smoka,
widocznego przez białe, pielęgniarskie pończochy. Przez cztery godziny dziennie maso-
wała wcześniaki rękami wsuniętymi w otwory inkubatora Lucite, jakby trzymała w nich
radioaktywną iskrę. Mówiła do nich, chwaliła, opowiadała, jakie są niezwykłe, i czuła
bicie serduszek w klatkach piersiowych nie większych niż zwinięta para sportowych
skarpet. Płakała nad każdym, wierząc, że łzy i dotyk przeleją trochę jej własnego życia w
te ciałka. Mogła sobie na to pozwolić. Była położną od dwudziestu lat i nigdy nawet nie
podniosła głosu na świeżo upieczonego ojca.
- Nie ma żadnego cholernego ogona, durniu! Patrz! -Zsunęła kocyk i wycelowała w
Charliego pupę Sophie, jakby mała mogła puścić serię śmiercionośnych kupek, jakiej
prostoduszny samiec beta nigdy nie widział.
Charlie odskoczył - był szczupłym i zwinnym trzydziestolatkiem - a potem,
zrozumiawszy, że dziecko nie jest nabite, wygładził klapy tweedowej marynarki w geście
świętego oburzenia.
- Mogliście usunąć jej ogon na porodówce, a my o niczym nie wiemy. - Faktycznie mógł
nie wiedzieć. Został poproszony o wyjście z porodówki, najpierw przez ginekologa, a w
końcu przez Rachel. („On albo ja" - powiedziała. „Jedno z nas musi wyjść").
W sali Charlie powiedział do Rachel: - Jeśli odcięli jej ogon, powinniśmy go zabrać.
Będzie chciała go zachować, kiedy dorośnie.
- Sophie, twój tatuś wcale nie jest wariatem. Po prostu nie spał od paru dni.
- Patrzy na mnie - stwierdził Charlie. - Patrzy na mnie tak, jakbym przeputał pieniądze na
jej studia na wyścigach i teraz będzie musiała się puszczać, żeby dostać MBA.
Rachel wzięła go za rękę.
- Skarbie, wątpię, żeby już umiała skupić wzrok, a poza tym jest trochę za młoda, żeby
się martwić, czy będzie się puszczać dla MFA.
- MBA - poprawił. - W dzisiejszych czasach bardzo wcześnie zaczynają. Zanim się
połapię, którędy na wyścigi, może być już dostatecznie duża. Boże, twoi rodzice mnie
znienawidzą.
- To nie nowina.
-Ale mieliby nowe powody. Zrobiłem
szikse
z ich wnuczki.
-To nie
szikse.
Już to omawialiśmy. Jako moja córka jest Żydówką, tak jak ja.
Charlie przykląkł przy łóżku na jedno kolano i ujął w palce maleńką dłoń Sophie.
- Tata przeprasza, że zrobił z ciebie
szikse. —
Opuścił głowę, zanurzając twarz w
miejscu, gdzie dziecko dotykało boku Rachel. Rachel przejechała mu paznokciem po
włosach, rysując ostry zakręt na jego wąskim czole.
- Musisz iść do domu i się przespać.
Charlie mruknął coś w prześcieradło. Kiedy podniósł wzrok, miał w oczach łzy.
- Wydaje się ciepła.
- Bo jest ciepła. Powinna taka być. Jest ssakiem. To ma związek z karmieniem piersią.
Dlaczego płaczesz?
- Jesteście takie piękne. - Zaczął układać ciemne włosy Rachel na poduszce. Nasunął
długi kosmyk na głowę Sophie, stylizując go na niemowlęcą perukę. - Nic by się nie
stało, gdyby nie wyrosły jej włosy. Pamiętasz, ta gniewna irlandzka piosenkarka. W
ogóle nie miała włosów, a wyglądała atrakcyjnie. Gdybyśmy mieli jej ogon, moglibyśmy
przeszczepić cebulki.
- Charlie! Idź do domu!
- Twoi rodzice będą mnie obwiniać. Ich wnuczka, łysa
szikse,
która się puszcza dla
dyplomu z biznesu... To wszystko będzie moja wina.
Rachel wzięła z kołdry brzęczyk i uniosła go, jakby przyczepiono doń bombę.
- Charlie, jeśli nie pójdziesz do domu i się nie prześpisz, przysięgam, że wezwę
pielęgniarkę i każę cię wyrzucić.
Przyjęła surowy ton, ale się uśmiechała. Zawsze lubił patrzeć na jej uśmiech. Wyglądał
jak aprobata i przyzwolenie. Przyzwolenie, by był Charliem Asherem.
- Dobra, pójdę. - Wyciągnął rękę, by dotknąć jej czoła. - Masz gorączkę? Wyglądasz na
zmęczoną.
- Właśnie urodziłam dziecko, ośle!
- Po prostu się o ciebie troszczę. - Nie był osłem. Obwiniała go o ogon Sophie i dlatego
nazwała go osłem, a nie durniem, jak wszyscy inni.
- Skarbie, idź. Już. Żebym mogła odpocząć.
Uklepał jej poduszki, sprawdził, czy w dzbanku jest woda, poprawił kołdrę, pocałował ją
w czoło, pocałował dziecko w główkę, uklepał dziecko, a potem zaczął inaczej
układać kwiaty, które przesłała jego matka. Umieścił dużą lilię z przodu...
- Charlie!
- Już idę. Jezu. - Ostatni raz omiótł salę wzrokiem, po czym cofnął się w stronę drzwi.
- Przynieść ci coś z domu?
- Dam sobie radę. Myślę, że w zestawie, który mi spakowałeś, niczego nie brakuje.
Właściwie niewykluczone, że gaśnica do niczego mi się nie przyda.
- Lepiej ją mieć i nie potrzebować, niż potrzebować i...
- Idź! Odpocznij, lekarz zbada Sophie, a rano zabierzemy ją do domu.
- To chyba bardzo szybko.
- Standardowa procedura.
- Mam przynieść więcej gazu do kuchenki turystycznej?
- Postaramy się, żeby wystarczyło. - Ale...
Rachel uniosła brzęczyk, jakby chciała powiedzieć, że niespełnienie jej żądań będzie
miało opłakane skutki.
- Kocham cię - powiedziała.
- Ja też - odparł Charlie. - Kocham was obie.
- Pa, tatusiu. - Rachel pomachała mu maleńką rączką Sophie.
Charliego ścisnęło w gardle. Nikt wcześniej nie nazwał go tatusiem, nawet kukiełka.
(Raz zapytał Rachel podczas seksu: „Kto jest twoim tatusiem?". Na co odparła: „Saul
Goldstein", czyniąc go na tydzień impotentem i przywołując najróżniejsze sprawy, o
których wolał nie myśleć).
Wycofał się z pomieszczenia, zamknął drzwi, a następnie przeszedł przez korytarz i
minął recepcję, w której położna z wytatuowanym wężem uśmiechnęła się, patrząc na
niego z ukosa. Charlie jeździł sześcioletnim minivanem, którego odziedziczył po ojcu
razem ze sklepem z używanymi rzeczami i budynkiem, w którym ów sklep się
znajdował. W samochodzie zawsze unosił się lekki zapaszek kurzu, kulek na mole i potu,
pomimo istnego lasu zapachowych choinek, które Charlie wieszał na każdym haczyku,
klamce i innych wystających elementach. Otworzył drzwi auta i oblała go niemiła woń
towarów ze sklepu. Zanim włożył kluczyk do stacyjki, zauważył na siedzeniu pasażera
płytę CD z piosenkami Sarah McLachlan. Rachel będzie za nią tęsknić. To jej ulubiona
płyta i przecież zwykle nie mogła się bez niej obyć. Charlie złapał płytę, zamknął
samochód i ruszył z powrotem do sali żony.
Ku jego uldze, położna zniknęła z recepcji i nie musiał znosić jej lodowatego,
oskarżycielskiego wzroku - potrafił go sobie wyobrazić. W myślach przygotował sobie
wcześniej krótką mowę o tym, że dobry mąż i ojciec powinien przewidywać potrzeby i
zachcianki żony, co obejmowało przynoszenie jej muzyki. Mógł jeszcze wykorzystać tę
mowę przy wyjściu, gdyby położna jednak posłała mu lodowate spojrzenie. Otworzył
drzwi do sali Rachel - powoli, by jej nie przestraszyć - spodziewając się ujrzeć jej
uśmiech, ciepły, lecz pełen dezaprobaty. Zobaczył jednak, że Rachel śpi, a obok jej łóżka
stoi bardzo wysoki czarnoskóry mężczyzna, odziany w miętową zieleń.
- Co pan tu robi?
Mężczyzna w zieleni odwrócił się zaskoczony.
- Widzisz mnie? - "Wskazał swój krawat czekoladowej barwy i Charliemu na ułamek
sekundy przypomniały się cienkie, miętowe czekoladki, jakie w niektórych hotelach
zostawiają gościowi na poduszce.
- Jasne, że widzę. Co pan tu robi?
Charlie podszedł do łóżka Rachel, wciskając się między nieznajomego a swoją rodzinę.
Wysoki czarnoskóry mężczyzna najwyraźniej fascynował małą Sophie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • trzonowiec.htw.pl
  • Odnośniki