Cathy Maxwell-Wdówka, Cathy Maxwell

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Prolog
Londyn 1813
Wdowieństwo służyło lady Caroline wspaniale,
Jej zmarły mąż Trumbull nie widział żadnej różnicy między żoną a końmi, chociaż Caroline
przypuszczała, że wierzchowce traktował o wiele lepiej niż ją. Ich ślub był wydarzeniem sezonu,
ona jednak uważała, że jej małżeństwo było wielką pomyłką.
Kiedy zatem Trumbull w wieku trzydziestu czterech lat zadławił się śmiertelnie kością kurczaka w
czasie walk kogutów, na kóre wybrał się z kolegami, Caroline z przyjem¬nością włożyła wdowie
szaty i zaczęła się rozkoszować z trudem zapracowanym spokojem.
Przez trzy lata po śmierci męża unikała jego rodziny jak ognia, utrzymując się z niewielkiej sumy
pieniędzy, która jej przypadła, uzupełnianej skromną płacą nauczycielki na pensji dla panien z
dobrych domów, prowadzonej przez pannę Elmhart. Żyła spokojnie, jak przystało damie z
towarzystwa. Czasami tylko miała serdecznie dość monotonii kolejnych dni. Czego jednak można
było oczekiwać od kobiety, która 'owdowiała w tak młodym wieku?Wiele lat temu wytłumaczyła
sobie, że życie rzadko spełnia oczekiwania.
Niestety, w tym dniu, w którym skończyła trzydzieści lat, uczucie pustki w jej życiu powróciło ze
zdwojoną siłą. Trzydziestka oznaczała koniec młodości, połowę drogi między narodzinami a
śmiercią. Jaka czekała ją przyszłość? Przeraża¬jąca nuda, samotnoŚć i... brak poczucia własnej
wartości.
Oczywiście, gdyby miała dzieci, potrafiłyby zapełnić pustkę, ale Caroline była bezpłodna. W ciągu
siedmiu lat małżeństwa nie udało się jej zajść w ciążę. Po dwóch latach Trombull dzień w dzień
zaczął wypominać jej gorzko, że jest nic niewarta. Nie było dla niego ważne: że żona została
wprowa¬dzona na królewski dwór, że podziwiano ją za znajomość języka francuskiego i łaciny, że
potrafiła wspaniale prowadzić dom i ulegać wszystkim fanaberiom męża. Liczyło się tylko to, że
nie może urodzić dziecka, a on już potrafił przekonać rodzinę i znajomych, że brak dziedzica jest jej
winą, a nie jego.
Rozsądna, wrażliw:a Caroline, która zawsze starała się respektować reguły gry, tym razem
przegrała.
Tej nocy, skończywszy trzydzieści lat, leżała w łóżku i zanosiła się płaczem. Był to szloch
spowodowany gniewem, rozczarowaniem i smutkiem. Od czasu będącego grą pozorów małżeństwa
ani razu nie pozwoliła sobie na takie zachowanie.
Dlatego długo nie mogła usnąć i obudziła się następnego dnia. późno, z ciężką głową, zmęczona i
chora. Było to prawdziwe nieszczęście, zwłaszcza że tego dnia miało od¬mienić się całe jej życie ...
1
Co to znaczy, że straciłeś tytuł własności mojego domu? _ Caroline przestała zdejmować
rękawiczki i spojrzała na Freddiego Pearsona, brata Trombulla i dziedzica majątku. Wydawało się
jej, że źle go zrozumiała.
Właśnie wróciła z pensji panny EIrnhart i natknęła się na szwagra, czekającego na nią niecierpliwie
w saloniku. Oznajmił jej, że musi porozmawiać z nią w sprawie "poważnej i nie cierpiącej zwłoki".
Nie była tym zdziwiona. Freddie rzadko ją odwiedzał, a i to jedynie po to, by skrytykować jej styl
życia albo zawiadomić o śmierci któregoś z członków licznej rodziny Pearsonów.
Jednak w najkoszmarniejszych snach nie potrafiłaby sobie wyobrazić, że chciałby ją wyeksmitować
z jej własnego domu.
Freddie poruszył się niespokojnie, nie przyzwyczajony do tego, by ktoś przeciwstawiał mu się tak
otwarcie. Nie obeszło jej to wcale.
_ To sprawa honorowa - powiedział wreszcie, co miało wyjaśniać wszystkie jego idiotyczne
poczynania.
Ale to nie mogło wystarczyć Caroline. Nie dzisiaj.
_ Sprawa honorowa - powtórzyła nie dowierzając. Położyła rękawiczki na sekretarzyku i śmiało
spojrzała w oczy swemu wymuskanemu. szwagierkowi. - Zabicie kogoś z pistoletu w pojedynku
może być sprawą honorową• Przegranie w karty wielkiej fortuny, w tym mojego domu, to czysta
głupota.
- Ależ posłuchaj, Caroline - zaperzył się Freddie. _ Ty nic nie rozumiesz. - Obciągnął poły
kamizelki w zielono-białe paski, która wydaWała się dla niego nieco za ciasna. _ To są sprawy
między mężczyznami.
- Co tu jest do rozumienia? - Zrobiła krok w jego kierunku.
Z zadowoleniem zauważyła, że cofnął się, ale nie miała zamiaru pozwolić mu uciec. Zaczęła
postępować za nim wzdłuż POkrytych drewnem ścian salonu, jednocześnie podnosząc z każdym
zdaniem coraz bardziej głos. - Przypominam, że Trumbun zostawił dom mnie. Ty i wasz nieudolny
prawnik okropnie pogmatwaliście sprawę tego domu, mimo moich ciągle POwtarza¬jących się
próśb, by wreszcie załatwić to uczciwie i należycie. Trwało to ponad trzy lata! Co więcej, grając w
karty, nie tylko sam doprowadziłeś się do ruiny, ale również ja straciłam przez ciebie dach nad
głową. Widzisz więc, że wszystko zrozumiałam.
Freddie cofał się przed nią, aż wreszcie został przyparty do ściany. Uświadomił sobie, że cały czas
bezwiednie przed nią uciekał. Wyprostował się dumnie. Był przystojnym mężczyzną o kręconych
jasnych włosach i błękitnycQ oczach, o wiele przystojniejszym od swego brata. Ale obydwaj byli
tak samo próżni i tak samo trudno było z nimi wytrzymać.
- Nie przyszedłem tu, by się tłumaczyć _ powiedział wielce oburzony. - Powód mojej wizyty jest
zupełnie inny. Mama"i ja doszliśmy do wniosku, że nie powinnaś mieszkać sama. Zwłaszcza teraz,
kiedy zmieniły się okoliczności, zdecydowaliśmy, że przeprowadzisz się do niej. Potrzebuje
towarzystwa, a obydwie świetnie się dogadujecie.
- Świetnie się dogadujemy? Freddie, twoja matka i ja potrafimy wytrzymać w swym towarzystwie
zaledwie piętnaś¬cie minut. - Caroline na wspomnienie Lucindy Pearson i jej świata wypełnionego
lekarstWami, ziołami i przegrzanymi pokojami wzruszyła ramionami.
Freddie powoli zaczął przesuwać się wdłuż ściany w kierun¬ku drzwi. Caroline stanęła na jego
drodze.
- A co z Minervą? - spytała. Starsza pani była ciotką Trumbulla, która obecnie mieszkała z Caroline.
- Przecież wiesz, że jesteś jedyną osobą z naszej rodziny, która utrzymuje z nią stosunki - odparł
sztywno. - Wszyscy pr~estali ją uznawać już wiele lat temu. Nie powinna była w ogóle wracać z
Włoch.
- Ależ to twoja ciotka! Nie możesz tak po prostu wyrzucić jej na ulicę.
- Nie może mieszkać z mamą. Mama nie wybaczyłajej, że wylała na jej dworską suknię wino.
- Freddie, to zdarzyło się trzydzieści parę lat temu.
- Mama ma bardzo dobrą pamięć.
Caroline dobrze o tym wiedziała, wiedziała również, że prędzej wybierze życie w przytułku, niż
zamieszka z lady Lucindą Pearson jako dama do towarzystwa.
Freddie, wykorzystując jej zamyślenie, obszedł ją dookoła i sięgnął do klanlki. Szybko oparła się
całym ciałem o drzwi, odpychając go ręką, by w ten sposób uniemożliwić mu ucieczkę.
- Słuchaj. - Zmusiła się, by jej głos zabrzmiał w miarę przyjacielsko. - Sądzę, że jest jedno wyjście.
Musisz odwiedzić tego człowieka, który wygrał od ciebie majątek ... - Przerwała. - Jak on się
nazywa?
- Ferrington. James Ferrington.
- Nie słyszałam o nim.
- Niedawno przyjechał do miasta. To bogacz przybyły z Indii. Jest nieprzyzwoicie bogaty - dodał
gorzko. - Właśnie kupił jeden z nowo zbudowanych domów przy Park Square. W cisnął się do
towarzystwa i teraz wszyscy skaczą wokół niego jak salonowe pieski. Wiesz, że został nawet
członkiem Four in Hand. -: Był to ekskluzywny klub jeździecki. - Całe lata zabiegałem o to
członkostwo. Nie potrafię nawet obliczyć, ile pieniędzy wydałem nie tylko na sprzęt, ale również na
obiadki dla różnych podejrzanych typów, by tylko rozpatrzyli moją sprawę. I co z tego wynikło?
Nic. Świetnie się bawili, ale bynajmniej nie spełnili moich próśb, A ten Ferrington, który jest jakimś
awanturnikiem, tylko pokazał się w Londynie i w ciągu dwóch tygodni dopuścili go do pierwszej
gonitwy w Salt Hill. Oczywiście podejrzewam, że jego rodzina ma wystarczającą pozycję, chociaż
z tego, co wiem, jest on jedynie synalkiem jakiegoś właściciela ziemskiego z Kentu. A jak popisuje
się swym bogactwem! Słyszałem, że ten gałgan wydał tysiąc gwinei, by na czas mieć przygotowany
strój do konnej jazdy, Rozrzuca pieniądze po prostu ot, tak sobie! - Pstryknął palcami, - Bez
namysłu wydaje krocie.
Caroline chętnie wykorzystała zwierzenia szwagra.
- Tym lepiej. Ten pan Ferrington nie potrzebuje więc ani twojej fortuny, ani mojego domu. Musisz
złożyć mu wizytę i wyjaśnić, że zaszła pomyłka. Poprosisz go, aby zwrócił moją własność.
Spojrzał na nią wstrząśnięty, unosząc wysoko brwi,
- Ależ, co ty mi proponujesz?
- Nie patrz na mnie tak, jakbym cię• namawiała, żebyś szedł kopać rowy. Nie miałeś prawa
przegrać mojej własności. - Caroline uważała, że także większa część majątku, który przegrał,
należała do niej.
Po śmierci rodziców z rozczarowaniem dowiedziała się, że ojciec nie zapisał jej swego majątku, ale
wszystko zostawił Trumbullowi. Freddie odziedziczył go po śmierci brata. Myśl, że została
roztrwoniona tak olbrzymia fortuna, doprowadzała ją do wściekłości.
- Freddie, jeśli pójdziesz do pana Ferringtona i wyjaśnisz mu całą sytuację, jestem pewna, że odda
mi mój dom. - Starała się powiedzieć to bardzo przekonującym tonem.
- Nie zrobię czegoś takiego.
- A dlaczego? - spytała.
- Ponieważ to jest niezgodne z nakazami honoru - powiedział w charakterystyczny dla siebie
sposób, podkreślając każdą sylabę, co doprowadzało ją do wściekłości za każdym razem,
gdy to słyszała. - Dżentelmen nie wymiguje się od regulowania długów. Tak jak nie wywleka
publicznie spraw rodzinnych.
- Nie - oparła gorzko. - Za to dżentelmen potrafi bez zastanowienia wyrzucić na ulicę szwagierkę i
ciotkę.
Trafiła w sedno. Mężczyzna zaczął poruszać bezgłośnie ustami jak ryba. Caroline uniosła dumnie
czoło, gotowa odeprzeć jego atak. Przestała już zwracać uwagę na bolącą głowę i oczy cierpiące z
powodu niewyspania. Była wręcz zadowolona ze swego stanu. Może dzięki temu wyrzuci wreszcie
z siebie, co myśli o aroganckich członkach rodziny męża.
Zamiast jednak podjąć wyzwanie, jak tego chciała, Freddie cofnął się o krok. Po kilku sekundach
wziął się w garść i zwrócił się do niej sztywno i oficjalnie, jakby byli dwojgiem nieznajomych,
którzy spotkali się na przyjęciu.
- Przykro mi, że tak to odebrałaś. - Znów obciągnął kamizelkę.
Caroline przejrzała tę typową dla Pearsonów taktykę.
Najpierw zaczynali zachowywać się oticjalnie, potem wyco¬fywali się i wszystko stawało w
martwym punkcie. Trumbull przez lata zbywał ją w taki sam sposób.
- Nie masz więc zamiaru z nim porozmawiać?
Nie odpowiedział, ale też nie musiał tego robić. Pierwsza fala zdenerwowania, wywołana nową
sytuacją, zaczęła powoli opadać. Jej miejsce zajęło gniewne rozczarowanie. Caroline odeszła od
drzwi, czując, że musi się odsunąć od Freddiego.
Zrobiła wielki błąd.
Bez chwili wahania Freddie pomknął do wyjścia, złapał za klamkę i wyleciał z pokoju, zanim
zorientowała się, co zrobił. Dopadła do drzwi i próbowała je otworzyć, by za nim pobiec. Nie
ustąpiły, chociaż w drzwiach nie było zamka! Nagle zdała sobie sprawę, że szwagier blokuje je z
drugiej strony.
Walnęła w nie pięścią.
- Freddie, otwieraj! Słyszysz? Otwórz w tej chwili.
- Wrócę za trzy dni, by przewieźć twoje rzeczy do mamy - dotarła do niej jego przytłumiona
odpowiedź. - Radzę, byś się zaczęła pakować już teraz.
Caroline jeszcze raz walnęła pięścią.
- Nie mam zamiaru się wyprowadzać. Słyszysz? Nie chcę mieszkać z twoją matką.
- Zdajesz sobie chyba sprawę z tego, że nadal jesteś atrakcyjną kobietą. Chociaż ostatnio nieco za
bardzo zhar¬działaś. Może mamie uda się nawet znaleźćdl.a ciebie męża.
Tego było już dla niej za wiele!
- Nie chcę żadnego męża. - Zaczęła walić w drzwi, podkreślając w ten sposób każde słowo. - Chcę
... z powrotem ... mój ... dom.
Żadnej odpowiedzi.
- Fredie! - krzyknęła. Jaka szkoda, że była damą i nie mogła mu powiedzieć dosadnie, co o nim
myśli. Zapłonęła gwałtow¬nym, żywym gniewem na Freddiego, jego głupotę, zasady, które
pozwalały mężczyznom mieć całą władzę. A właśnie, że nie musi zachowywać się jak dama. Nigdy
więcej. Poza tym, ma już na karku trzydziestkę. Uniosła głowę i powiedziała wyraźnie to, co miała
na języku.
- Niech cię cholera, Freddie. Słyszysz? Niech cię cholera!
Znów żadnej reakcji. Pod wpływem nagłego podejrzenia Caroline złapała za klamkę. Przekręciła
się łatwo. Szwagier uciekł!
Otworzyła drzwi. Zniknął. O kilka kroków od salonu zobaczyła otwarte szeroko drzwi wejściowe.
Ujrzała, jak jej tchórzliwy szwagier wskakuje do faetonu. Rzuciła się za nim, ale zatrzymały ją
fałdy sukni, krępując jej ruchy.
Wystarczyło jedno machnięcie batem, i Freddie odjechał gniadoszami w dół ulicy.
No dobrze, miał szczęście umykając jej sprzed oczu.
Przyrzekła sobie jednak, że gdy tylko się pokaże za trzy dni, wtedy ona ... ona... .
Prawdę mówiąc, nie miała pojęcia, co zrobi. Co może zrobić?
Gdy zdała sobie z tego sprawę, iniknęła cała jej dumna postawa, pieczołowicie wypracowany
spokój ducha, zdecydowanie.
Jednego była pewna, nie miała zamiaru się pakować. Musi znaleźć się jakiś sposób, by zatrzymać
dom.
- Czy coś się stało, lady Pearson?
Caroline szybko otarła gorzkie łzy, wywołane gniewem.
Odwróciła się do Jaspera, który trzymał w ręku kapelusz Freddiego. Służący spojrzał na nią nieco•
zakłopotany.
_ Lord Peąrson wyszedł bez kapelusza - wyjaśnił.
Peruka poruszyła się nieznacznie na jego łysej głowie, więc poprawił ją natychmiast.
Jasper zaczął pracować dla Caroline, gdy zamieszkała z nią Minerva, ciotka jej męża. Wiele lat
temu, gdy dziadek Trumbulla wyrzekł się swej jedynej córki, Jasper wyjechał razem ze swą
młodziutką panią. Był jej lokajem, pokojowcem, kucharzem i opiekunem. Teraz świadczył te same
czynności Caroline, chociaż w zasadzie nie było jej stać na pensję dla niego. Był wobec niej tak
samo opiekuńczy, jak ona wobec Minervy. Stan9wili teraz jej jedyną rodzinę.
_ Tak, stało się coś strasznego. - Zatrzasnęła drzwi i prze¬sunęła lekko palcami po drewnianej
framudze. To są jej drzwi i jej dom.
Cholerny Freddie!
- Czy mogę w czymś pomóc?
Uśmiechnęła się do staruszka, wzruszona jego zaintereso¬waniem. Wyciągnęła do niego rękę,
czekając, aż z wahaniem posłucha niemego zaproszenia i poda swoją dłoń. Co stanie się z nim i
Minervą, gdy Freddie zmusi ich, by się wy¬prowadzili? Uścisnęła jego dłoń, jakby w dotyku
szukając pocieszenia, wspartego jego życiowym doświadczeniem.
Ale on jedynie ufnie popatrzył brązowymi oczami i w prze¬krzywionej peruce czekał na decyzję
lub jakieś polecenie. Ciężko westchnąwszy, z rezygnacją puściła jego rękę.
_ Niestety, nie. Nie sądzę, by mógł nam pomóc ktokolwiek poza panem Ferringtonem. -
Wypowiedziała to nazwisko z ironią w głosie. I nagle doznała olśnienia. Zrobiła krok i powtórzyła
do siebie: - Poza panem Ferringtonem. _ Tak jakby jednocześnie z wypowiadanymi słowami w jej
myślach formował się pewien plan.
Potrząsnęła głową. Nie, nie może.
Gdzieś na obrzeżach podświadomości pojawiła się nadzieja ... nie. To byłoby zbyt zuchwałe, zbyt
śmiałe. A jednak ...
Oparła się o balustradę otaczającą schody prowadzące na górę, dotknęła wzoru wyrzeźbionego w
drewnie. Znała i ko¬chąła każdy centymetr swego domu.
Gdyby żył Trumbull, na pewno nazwałby go ruderą. Może właśnie dlatego Caroline czuła się taka
dumna ze swego stanu posiadania.
Dom urządziła starymi, nie używanymi meblami Pearsonów.
W salonie, obok barokowego sekretarzyka, stały dwa krzesła z epoki elżbietańskiej. Wielki
skórzany fotel ustawiony obok kominka został kupiony przez Lucindę Pearson, którą szybko
znudził zdobiący go Wzór. Naprzeciwko znajdował się ulubiony mebel Caroline, pochodząca z
czasów królowej Anny kanapa. O dziwo, ta mieszanka stylów wspaniale się uzupełniała,
sprawiając, że pokój wyglądał wygodnie i przyjemnie, zwłasz¬cza kiedy do środka przez okna z
wykuszem wpadły promienie po~annego słońca, pogrążając pomieszczenie w złotej poświacie.
Na górze znajdowały się trzy maleńkie sypialnie: dla ewentualnego gościa, Minervy i pani domu.
Caroline uwielbiała swój pokoik. Z jedynego okna rozciągał się widok na gałęzie wspaniałego
starego wiązu. Kiedy nadchodziła wiosna, gałęzie pokrywały się zielonymi pącz¬kami. Z
nastaniem lata Caroline zachwycała się zirnilym odcieniem zielonych liści, które jesienią
przybierały wspaniałą złotą barwę. Zimą często przyglądała się księżycowi, wscho¬dzącemu i
przemierzającemu niebo, podczas gdy jej pokój znajdował się pod osłoną opiekuńczych gałęzi
drzewa.
Czy potrafi stawić czoło temu Ferringtonowi, by zachować, swój dom?
- Tak!
Jasper aż podskoczył, słysząc jej nagły krzyk.
Nie potrzebuje Freddiego. Sama poprosi o zwrot prawa własności! W podnieceniu wykonała kilka
kroków w salonie.
_ Jasper, gdzie jest Minerva? - Strzeliła palcami, przypomniawszy sobie o ciotce.
- Wyszła do baronowej.
Minerva niemal każdy dzień spędzała u swoich przyjaciółek.
Psiapsiółek, jak je nazywała Caroline. Każdą z nich charak¬teryzowała niezależna i ekscentryczna
osobowość, a jednak przyjaźniły się od wielu lat i, jeśli wierzyć plotkom, ich przyjaźni nie zakłóciły
nawet liczne skandale.
Caroline sceptycznie odnosiła się do pogłosek. Minerva była dobrze wychowaną, wyrafinowaną i
inteligentną kobietą, a mimo to, jak sama wyznała, została we Włoszech kochanką jakiegoś
arystokraty. Po jego śmierci, gdy znalazła się bez pieniędzy, doszła do wniosku, że dość ma
wygnania, i postanowiła wrócić do Anglii. Na tym jednak kończyły się jej wyznania, a Caroline nie
chciała być zbyt ciekawska, wypytując o szczegóły.
Trzy lata temu, kiedy zmarł Trombull, poprosiła Minetvę, by zamieszkała razem z nią. Przez cały
ten czas Caroline była jednak zbyt pogrążona w poczuciu winy za niepowodzenia małżeńskie, by
móc otworzyć się przed innymi. Rozumiejąc potrzebę intymności, Minerva nie zadawała żadnych
pytań i nie osądzała jej postępowania. Wdzięczna Caroline odpłacała się tym samym i w ten sposób
przeżyły razem spory szmat czasu.
Oczywiście Caroline była ciekawa, jaki to skandal w młodo¬ści Minervy spowodował, że została
wydziedziczona. Jednak nie odważyła się o to zapytać. Pearsonowie także o tym me mówili, nawet
Lucinda.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • trzonowiec.htw.pl
  • Odnośniki