Cichalewska Małgorzata - Lato Joanny(1), Książki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Małgorzata Cichalewska
Lato Joanny
Ściągnęła wypchany plecak z półki. Przysiadła w kącie i spojrzała w
okno. Pociąg zwalniał właśnie na dużym łuku i ospale wjeżdżał między
strzelające w górę sosny. Za drzewami lśniło dobrze jej znane jezioro.
Jęzor wody ciągnął się leniwie w słońcu, jego cienki jak ogon jaszczurki
koniec ginął w szuwarach. Po drugiej stronie jeziora czerwieniły się
znajomo dachy ceglanych domów. Przymknęła oczy. Za godzinę będzie w
domu. Nareszcie w domu.
- Skąd Litwini wracali? - Z białej, sfatygowanej furgonetki wychyla
się w stronę Joanny uśmiechnięty, krótko przystrzyżony mężczyzna.
- Z nocnej wracali wycieczki - rzuca wyrwana z zamyślenia
dziewczyna.
- A wracali do Jagiełkowa? Jeśli tak, to podwiozę. - Uśmiech
kierowcy jest serdeczny.
- Mam bardzo ciężki plecak, sama też nie jestem piórko, nie wiem,
czy pana maszyna sobie poradzi - żartuje. Chce zyskać na czasie. Waha
się, czy wsiąść do środka. Facet jest przecież nieznajomy. Joanna
kalkuluje: doskwiera jej jakieś dwadzieścia pięć stopni w cieniu, siedem
kilometrów do przej - ścia i pewnie z piętnaście kilogramów na plecach.
Tylko Anioł Stróż mógł usiąść za kierownicą i jechać akurat do
fagiełkowa. Ale czy Anioł Stróż może być tak nieprzyzwoicie przystojny? I
dowcipny?
Jeszcze się waha, ale zmotoryzowany anioł już stoi przy niej, już
ściąga plecak z jej pleców, już otwiera drzwi samochodu i pomaga wsiąść
do środka.
- Pani jest pewnie z Warszawy? I pewnie przyjechała na wakacje?
- Dlaczego?
- Bo jakieś piętnaście minut temu przyjechał pociąg z Warszawy
właśnie, nie uszła pani daleko. A ktoś stąd nie odpowiada Mickiewiczem.
- A, rzeczywiście, ma pan rację. Zapomniałam, że tu mieszkają sami
analfabeci. Jedyny Mickiewicz, którego znają, to sołtys, tyle że ma na imię
Tadeusz - odpowiada kąśliwie Joanna.
- Przepraszam, nie chciałem pani urazić. Nie wiem, jak to określić,
żeby głupio nie zabrzmiało. Pani nawet wygląda inaczej niż dziewczyny
tutaj. One nie noszą traperów i krótkich spodni z dżinsu, jak pani, tylko
spódniczki i wysokie obcasy No i nie zakładają swetrów w taki upał.
Dziewczyna czuje, że się rumieni i trochę jest na siebie za ten
rumieniec zła. Naciąga przydługi sweter na gołe uda i kolana.
- No dobrze, zgadł pan. Nie jestem stąd. Przyjechałam tylko na
wakacje. A sweter musiałam założyć, bo to najnowsza moda w
Warszawie. Wie pan, taka ekstrawagancja - o, to też słowo
zarezerwowane tylko dla stolicy - sweter w upał. Im grubszy tym lepszy.
- Pani na serio z tym swetrem? - Nieznajomy docieka z całkiem
poważną miną.
- Jak najbardziej. A teraz może mnie pan wysadzić. Już prawie
Jagiełkowo. Pan pewnie jedzie nad jezioro, a ja w przeciwną stronę.
Dziękuję i do widzenia.
- Do widzenia, mam nadzieję, do widzenia! I życzę udanych
wakacji.
Furgonetka odjeżdża, a Joannie nie wiedzieć czemu robi się w tej
samej chwili trochę smutno.
I po co byłam taka złośliwa? A zresztą, co mnie obchodzi ten facet?
- Już na wakacje? Pewnie masz dość tej nauki, a i mama się ucieszy,
bo ciężko jej z małymi. - Jesionowska, chuda jak patyk i przygięta do
ziemi bardziej niż wtedy, gdy Joanna widziała ją ostatnim razem,
wysunęła się cicho jak cień zza pochylonego tak samo nisko, jak jego
właścicielka, zmurszałego płotu, który już tylko udawał, że odgradza dom
od ulicy.
Joanna nie znosiła tych ciekawskich spojrzeń i wypytywania.
Zaczynało się zwykle już przy pierwszej chałupie. Nim doszła do domu,
wiedziała, że ich kurę rozjechał samochód, Wojtek wybił piłką szybę
sąsiadowi, a na obiad będą placki ziemniaczane.
Ale widok kobiety rozczulił ją. W domu mówiło się o niej zwykle
babcia Jesionowska. Przyszywana babcia zajmowała się kiedyś
dziewczyną i jej starszym bratem. Przez kilka lat mieszkali pod jednym,
co prawda dziurawym, ale zawsze dachem. Dzieliła ich tylko zimna,
ciemna i wilgotna sień. Pamięta, że gdy tylko wprowadzili się do tego
domu, a miała wtedy dwa lata, nazwała Jesionowska „sąsiadką”.
„Sąsiadce” takie spoufa-lanie się smarkuli nie przeszkadzało. Była z niego
wyraźnie zadowolona. Potem wołała często dziewczynkę na talerz zupy do
swojej kuchni. Joanna brała wielką łyżkę i jadła gorący krupnik,
zagryzając pajdą chleba. Starała się szybko opróżnić talerz i wybiec na
podwórko. Bała się Starego. Tak wszyscy nazywali ojca Jesionowskiej.
Wyglądał jak stuletni zasuszony grzyb. Mało mówił. Może nic nie mówił.
Chodził zawsze w jednym i tym samym swetrze, któremu co jakiś czas
przybywało kolorowych łat, i miał siwą brodę. Bębnił palcami po gorącej,
poskręcanej rurze wystającej z kuchennego pieca, mamrocząc coś pod
nosem nieustannie, a były to pewnie tajemnicze i złowrogie zaklęcia. Na
wszelki wypadek Joanna i jej brat unikali go jak ognia.
Teraz sama śmieje się z tych strachów Babcia Jesionow-ska dziś
jest starsza od Starego. Patrzy zza grubych szkieł okularów i nie zrażając
się brakiem odpowiedzi, gdera pod nosem:
- Co będziesz miała z tej nauki? Jeździsz z tym wielkim plecakiem
wte i wewte. Potrzebne ci to, dziewczyno? - rzuca na odchodne i znika za
płotem.
Joanna uśmiecha się, zamiast odpowiadać, wzrusza tylko
ramionami. Poprawia plecak, zagląda do przydługiego rękawa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • trzonowiec.htw.pl
  • Odnośniki