Cole Allan, Książki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ALLAN COLE & CHRIS BUNCH
Imperium Tysiąca Słońc
trzeci tom cyklu Sten
Przekład: Radosław Kot i Rafał Surowiec
Rozdział pierwszy
Banth warknął na świnkę kolczatkową. Prosiak głębiej wcisnął się w płytką jamę i nie podjął
dyskusji.
Instynkt podpowiadał napastnikowi, że ta niechętna do współpracy wieprzowina jest jadalna,
jednak doświadczenie mówiło zupełnie, co innego. Mięso pojawiało się zwykle o świcie oraz
wieczorem, przynosiło je dwunożne stworzenie, które przy okazji wypowiadało kilka życzliwych
słów. Świnka nawet pachniała jak jedzenie, ale nie zachowywała się tak, jak na porządne danie
przystało. Sześcionogi kocur przysiadł na zadzie i przednią łapą usunął dwa kolce wbite w miękki
nos.
Nagle banth zastrzygł uszami, gdy z głębi lasu dobiegł go jakiś dźwięk. Spojrzał z niepokojem na
rysującą się obok górę, potem znów na puszczę. Odgłos powtórzył się raz jeszcze, więc zwierzak
podjął decyzję.
Wbrew nakazom instynktu wybiegł spomiędzy drzew, po czym ruszył kamienistym zboczem, aż
dwieście metrów wyżej przycupnął za większą stertą głazów.
Niezbyt natarczywe wycie przybrało na sile i zza wierzchołków drzew wyłonił się ślizgacz
antygrawitacyjny. Zakręcił, poszukał miejsca na lądowisko i osiadł w pobliżu płytkiego wykrotu;
Terence Kreuger, szef taktycznych sił policyjnych Świata Centralnego, zerknął na ekran
detektora. Igła wskazywała dokładnie na górę, odczyt zaś informował, że banth jest odległy o
niecałe pół kilometra.
Kreuger odczepił broń z uchwytów za fotelem i sprawdził ją raz jeszcze. Była zabezpieczona, z
polem rażenia nastawionym na obszar o przekroju jednego metra. Mniej więcej tyle wynosiła
szerokość piersi bantha.
Myśliwy zlustrował zbocze lornetą. Po kilku sekundach dojrzał ruch. Mruknął coś pod nosem i
skierował ślizgacz w górę. Kilka godzin wcześniej banth już mu umknął, więc nie miał powodów,
aby być z siebie zadowolonym.
Kreuger uwielbiał polowania. Niemal cały czas poza służbą spędzał na łowach lub na
przygotowaniach do takich wypraw, które stanowiły dość kosztowne hobby, szczególnie na Świecie
Centralnym. Stołeczna planeta imperium prawie w ogóle nie posiadała własnej zwierzyny, więc
zezwolenie na odstrzał kosztowało niezwykle drogo. Nawet dowódca grupy taktycznej nie mógł
sobie na nie pozwolić. Przynajmniej do teraz.
W minionych latach polował jedynie na sprowadzane z innych światów, niejadalne (a czasem
wręcz trujące) paskudztwa. Owszem, to też było coś, ale trofeów miał wciąż niewiele. Szczególnie
takich, o jakich wspominały kroniki dawnych łowów. Nagle jednak wszystko się zmieniło za
sprawą wypróbowanych przyjaciół. Kreuger pracował w policji już od trzydziestu lat i wciąż cenił
swą uczciwość i nieprzekupność, lecz perspektywa określonych profitów skłoniła go do drobnej
rewizji poglądów. Po krótkim namyśle uznał, że to, czego pragną jego przyjaciele nie jest wcale
nieuczciwe i w ten sposób problem zniknął. A w zamian? Pobyt z dala od szaleństwa imperialnego
święta. Trzy tygodnie w rezerwacie łowieckim, wszystkie wydatki opłacone z góry i jeszcze
zezwolenia na odstrzał czterech niebezpiecznych bestii: ziemskiego nosorożca, bantha, jelenia i
gigantycznej pseudowydry.
Wyznaczył już nawet odpowiednie miejsca na ścianach dla każdej zdobyczy. Oczywiście nie
zamierzał nikomu zdradzić, gdzie upolował takie okazy.
Zderzak ślizgacza zetknął się z głazem i wstrząs przerwał upojne marzenia. Skoncentruj się,
chłopie, nakazał sobie w myślach Kreuger. Chłoń każdy drobiazg. Krystaliczną przejrzystość
powietrza. Zapach drzew. Widok kurzu wzbijanego przez pęd ślizgacza.
Skierował pojazd w kierunku wskazywanym przez igłę detektora. Znacznie niżej manewrował
między drzewami drugi jednoosobowy ślizgacz. Clyff Tarpy nie potrzebował nawet lornety, by
utrzymać się w ogonie Kreugera.
Banth został osaczony.
Z prawej grunt opadał zbyt raptownie, by nawet pazurzaste łapy znalazły jakieś zaczepienie. Z
lewej widniała pionowa ściana. Zwierzak skrył się za głazem.
Kreuger wylądował po przeciwnej stronie, mocniej chwycił broń i wysiadł.
Banth poczuł zagrożenie. Nie tak dawno podobne manewry zakończyły się głośnym hukiem i
palącym bólem w boku. Właśnie dlatego kocur umknął przez las w kierunku góry.
Banth wyczuł zapach typowy dla dwunoga - obcego, ale zawsze dwunoga. Czyżbym coś zbroił?,
pomyślał. Może jednak dwunóg nakarmi go i pomoże wrócić do znajomego ciepła zagrody.
Zwierzak wstał i ruszył człowiekowi na spotkanie.
Kreuger uniósł broń. Tym razem nie popełni żadnego błędu. Najpierw odbezpieczyć...
Banth miauknął. Nagle się zorientował, że akurat tego dwunoga w ogóle nie zna.
- Hej, skurczybyku!
Kreuger obrócił się na pięcie i momentalnie zapomniał o zdobyczy. Nie dosłyszał lądującego tuż
za nim drugiego ślizgacza.
Oglądany z odległości pięciu metrów wylot lufy wyglądał naprawdę paskudnie. Tarpy odczekał
dokładnie tyle, ile było trzeba, aby na twarzy policjanta odmalowało się przerażenie. Potem
nacisnął spust. Pocisk z miękkiego metalu przeszył mostek Kreugera, skręcił na łuku żebra i przebił
serce. Śmierć nastąpiła natychmiast. Myśliwy zdążył tylko przysiąść na kamieniu i zaraz głowa
opadła mu na piersi.
Tarpy z uśmiechem sięgnął do wiszącej u pasa torby. Wyjął spory stek sojowy i rzucił go
banthowi.
- Obyś skorzystał ze wszystkich ośmiu pozostałych żywotów, kociaczku.
Potem dobył jeszcze puszkę z aerozolem i cofając się, zaczął zamazywać ślady swoich stóp.
Przystanął na chwilę przy ślizgaczu Kreugera. Wyłączył zasilanie maszyny oraz radioznacznik.
Uznał, że im później odnajdą ciało, tym lepiej. Potem wsiadł do własnego pojazdu i ruszył w dół.
Banth zamiótł parę razy ogonem. Nie podobał mu się zapach tych dwunogów. Ostatecznie jednak
porwał stek i pobiegł z nim w kierunku lasu. Zje mięso na swoim terenie, gdzie jest o wiele
spokojniej. A potem się zastanowi, co zrobić z tym samobieżnym pęczkiem igieł.
Rozdział drugi
Mężczyzna w niebieskim kombinezonie przycisnął długi nóż do gardła admirała Mika Ledoha.
Drugą ręką przysunął Wielkiego Szambelena Jego Imperialnej Mości bliżej blanków.
- Jeśli nie spełnicie naszych żądań, ten człowiek umrze! - Wzmocniony głos runął
siedemsetmetrową przepaścią, aż sięgnął placu defilad.
Nieco z prawej, sto metrów poniżej terrorysty i jego ofiary Sten sprawdzał przyczepione do
butów i rękawic pazury. Palce ledwo znajdowały oparcie między spojonymi zaprawą kamieniami.
Jedna stopa wisiała nad przepaścią, druga spoczywała na obliczu sierżanta-majora (czyli havildar-
majora) Lalbahadura Thapy. Broń dyndała przyczepiona do brunatnego munduru polowego, koło
łokcia widniała puszka z nicią. Na jej końcu kołysała się kotwiczka.
W górze znów huknął głos terrorysty:
- Macie tylko kilka sekund, by się zdecydować! Ocalicie mu życie, czy nie?
Sten poszukał lewą dłonią nowego uchwytu, wbił pazury w zaprawę, ale ta niestety się
wykruszyła. Omal nie spadł. Odetchnął głęboko i opanował rozedrgane nerwy.
- Kaphar hunnu bhanda marnu ramro - mruknął boleśnie Lalbahadur.
- Owszem, do cholery, ale tchórze żyją dłużej! - warknął Sten, znajdując punkt zaczepienia dla
palców i unosząc obie stopy. W końcu zdołał wesprzeć się wszystkimi kończynami. Kilka
oddechów i dalej. Ręka, noga, ręka, noga... Za nim reszta plutonu gurkhów cierpliwie podążała po
tej samej, pionowej granitowej ścianie.
Pięć metrów przed parapetem Sten trafił na wystający z muru kamień, idealne oparcie. Przycisnął
dyszę drugiej puszki i smuga nici przylgnęła do skały. Dał znać pozostałym, że już bezpiecznie się
ulokował, więc mogą dołączyć. Opuścił ku nim nić z kolejnej, zawieszonej na plecach puszki.
Lalbahadur wspiął się momentalnie i przystanął po prawicy przewodnika. Sten wypuścił około
piętnastu metrów nici z kotwiczką, jedną ręką starannie rozkołysał całość i cisnął w górę.
Dwudziestogramowa kotwiczka dwukrotnie okręciła nić wkoło sterczącej spoza blanków lufy
muzealnej armaty. Sten zacisnął na nici specjalne rękawice z wyciągiem i nie zwlekając ruszył w
górę. Terrorysta spoglądał akurat w odległe reflektory i dlatego nie dostrzegł postaci, która
minąwszy armatę, rozpłaszczyła się na zwieńczeniu muru.
- Dość tego czekania - ryknął głos. Zbrojne w nóż ramię zamierzyło się do śmiertelnego ciosu i w
tejże chwili Sten wypadł z cienia, wcisnął jedną pazurzastą dłoń w twarz mężczyzny, drugą zaś
zablokował uderzenie.
Niedoszły zabójca zachwiał się i puścił ofiarę. Szambelan przez chwilę balansował na krawędzi,
ostatecznie jednak odzyskał równowagę.
Gdy terrorysta przyszedł do siebie, Sten już przysposobił się do starcia. Przemknął pod ostrzem
noża i obiema dłońmi wyrżnął przeciwnika w skroń. Starczyło, by ogłuszyć.
Pozostali terroryści dopiero wtedy się zorientowali, że coś idzie nie tak i runęli na Stena, jednak
odsiecz była zdecydowanie spóźniona. Blanki zaroiły się od gurkhów. Długie na trzydzieści
centymetrów kukri zalśniły w blasku jupiterów, wkoło poniósł się okrzyk Ayo Gurkhali. Ten sam,
który od tysięcy lat chłodził niecne zapały różnych gwałtowników.
Terroryści nie mieli już żadnych szans.
Lalbahadur sprawdził, czy wszyscy przeciwnicy zostali unieszkodliwieni. Naik Thaman Gurung
wydobył zza pasa na plecach miniaturowy moździerz, ustawił go, a następnie uzbroił rakietowy
pocisk. Spojrzał pytająco na Stena. Dowódca przytaknął i przez czerń nieba przemknęła jasna
gwiazda. Opadła szerokim łukiem na plac defilad.
Gurung zabezpieczył na blankach ciągnącą się za pociskiem linę i uśmiechnął się do Stena.
- Gotowe, kapitanie.
- Pluton, baczność! - krzyknął Sten. - Kolejno... na dół!
Thaman szedł pierwszy. Założył bloki na linkę, odbił się stopami i zniknął w siedemsetmetrowej
przepaści.
Sten zasalutował szambelanowi.
Admirał Ledoh skrzywił się niemiłosiernie, poprawił paradny kapelusz, wziął od Stena rękawice
oraz bloki i rychło zniknął w ciemności.
Sten sunął trzeci. Hamować zaczął dopiero w ostatniej chwili. Tuż przy gruncie puścił uchwyty,
skoczył i dwukrotnie przetoczył się po ziemi.
Ledwie minutę później cały pluton sformował nienaganny szyk. Nieco pozbawiony tchu admirał
Ledoh pozdrowił wojaków, a Wieczny Imperator nagrodził ich oklaskami. Pozostałe pół miliona
widzów tylko czekało na ten moment. Długi na pięć kilometrów plac rozbrzmiał wiwatami na cześć
Ledoha, Stena, jego gurkhów oraz “terrorystów", którzy wdzięcznie kłaniali się na górze.
Ledoh ocknął się wreszcie i ruszył po schodach na podium imperatora. Zanim dotarł do celu,
władca zdążył mu przygotować drinka. Jego Wysokość poczekał jeszcze, aż admirał wypije trunek,
potem uśmiechnął się kwaśno.
- Kto wymyślił ten kretyński kapelusz? - spytał.
- Ja sam, najjaśniejszy panie.
- Aha. A jakim cudem nie spadł waści ze łba podczas zjazdu po linie?
- Za sprawą porządnego kleju roślinnego.
- Czy jest on rozpuszczalny?
- Owszem, w wodzie.
- Obyś się nie mylił. Nie zamierzam tolerować w swoim otoczeniu wariata z czapką do złudzenia
przypominającą szpitalny basen. Ale nic to, napij się jeszcze, Mik. Na bogów, nie co dzień udajesz
Tarzana!
Ten rozkaz został wypełniony z wdzięcznością i bez wahania.
Imperator hucznie obchodził wymyślone przez siebie święto: Dzień Imperium.
Ustanowił je ponad pięćset lat temu na pamiątkę jakiejś dawno już zapomnianej bitwy.
Założenie było proste: raz do roku wszystkie jednostki sił zbrojnych Imperium stawiały się na
przegląd. Ściągano nawet oddziały stacjonujące na najodleglejszych światach. Przybyłym
szykowano gorące powitanie.
Oczywiście nie chodziło tylko o paradę. Każde bowiem przedsięwzięcie Wiecznego Imperatora
zawsze posiadało kilka ukrytych znaczeń. Pokaz siły nie tylko dodawał ducha obywatelom, ale
także zniechęcał rozmaite czarne charaktery do działania na niekorzyść Imperium. Wiele knowań
usychało już w zarodku, co tylko dobrze służyło interesom olbrzymiego państwa.
Główne uroczystości odbywały się na Centralnym Świecie. Z latami ustaliła się praktyka, że
Dzień Imperium kończył dwutygodniowe igrzyska sportowe, obejmujące również sztuki walki. To
jedno święto po trosze przypominało wszystkie inne, jakie zrodziły się w tradycji ludzkości. Było w
nim coś z antycznych Saturnaliów, germańskiego Oktoberfest, anglosaskiego Święta Majowego i
Olimpiady. Dodatkowo na ten jeden wieczór otwierano dla każdego chętnego wrota imperialnego
pałacu, co należało uznać za spory akt odwagi.
Główna rezydencja imperatora i jego centrum dowodzenia mieściły się w kręgu ogrodów o
średnicy pięćdziesięciu pięciu kilometrów. Wielkość ta była nieprzypadkowo dobrana, gdyż dzięki
niej posiadłość władcy ciągnęła się aż po linię horyzontu. Imperator wiedział, jak usunąć
niepożądanych gości z pola widzenia.
Pośrodku wymuskanej zieleni stało zapewne najdziwniejsze w dziejach zamczysko warowne.
Wzniesione zostało na planie prostokąta. Dłuższy bok miał sześć kilometrów, krótszy dwa.
Mury liczyły dwieście metrów wysokości, a swą architekturą nawiązywały do dzieł pradawnego
francuskiego inżyniera imieniem Vauban. Nachylone pod kątem pięćdziesięciu stopni
przypominały w przekroju literę V i dawały schronienie większości imperialnych biurokratów. Nie
były w stu procentach odporne na uderzenia nuklearne, ale dopiero bezpośrednie trafienie mogłoby
je uszkodzić. Zresztą nawet całkowite zburzenie pałacu nie stanowiłoby dla imperatora poważnego
zagrożenia. Podziemne magazyny i zbiorniki zawierały dość żywności, wody i powietrza, by
przetrwać w schronieniu kilkadziesiąt lat.
Sam pałac wyglądał jak monstrualnie powiększona kopia ziemskiego zamku Arundel. Stał w
perspektywie placu defilad, który wyznaczał centrum całej posiadłości.
Budowla przypominała górę lodową, a jej zasadnicza część i tak kryła się pod ziemią. Niektóre
tunele i schrony znajdowały się dwa tysiące metrów poniżej poziomu gruntu.
Fasada pałacu została obłożona kamiennymi blokami, kryjącymi tarcze zdolne powstrzymać falę
uderzeniową bliskiej eksplozji termonuklearnej. Dodatkowo wmurowano również grubą na wiele
metrów izolację termiczną. Imperator lubił wygląd budowli pochodzących z okresu ziemskiego
średniowiecza, ale w kwestii własnego bezpieczeństwa wolał zawierzyć najnowszym dokonaniom
nauki.
W Dniu Imperium transportowce gwardii wwoziły turystów do pałacu, jednak przez resztę roku
wstęp miały tu tylko osoby zatrudnione. Superszybka kolejka pneumatyczna dowoziła je do pracy z
odległego o trzydzieści pięć kilometrów Fowler i od razu wysadzała poszczególnych pracowników
przy konkretnych stanowiskach. Nikt więc nie urządzał sobie zbędnych przechadzek po obiekcie.
Ponieważ bezpośrednie uczestnictwo w obchodach mogło w pewnych kręgach uchodzić za
zaszczyt niemal tak doniosły jak zaproszenie na dwór imperatora, więc nie ulegało wątpliwości, że
chętnych będzie znacznie więcej niż miejsc. Imperator już na samym początku wyznaczył trzy
“kręgi" dla publiczności. Najbliżej zamku szykowano siedziska dla przedstawicieli elit i faworytów
dworu, aktualnych bohaterów oraz tym podobnych “najrówniejszych" obywateli.
Granica między dwoma pierwszymi kręgami była dość płynna. W drugiej strefie grupowali się
dostojnicy z awansu społecznego, czyli najambitniejsi dorobkiewicze. Wiedzieli oni, że to jedno
popołudnie zostanie im w pamięci jako najważniejszy dzień życia. Żeby doświadczyć chwili
chwały, płacili ciężkie pieniądze, sięgali też po groźby, wymuszenia czy inne środki, zwykle mało
legalne.
Trzeci, najdalszy krąg przeznaczono dla mieszkańców Centralnego Świata. Oczywiście wiele
biletów trafiało do rąk przybyszów spoza planety, ale imperator uznawał, że jeśli “tubylcy" pragną
zarobić kilka kredytów na turystach, to on nie ma nic przeciwko temu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • trzonowiec.htw.pl
  • Odnośniki