Clancy Thomas Leo (Tom) - 1 - Jack Ryan - 09 - Dekret - Tom 2, E-Booki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tom Clancy
Dekret
Tom drugi
Przekład: Krzysztof Wawrzyniak
Data wydania: 1999
Data wydania oryginalnego: 1997
Tytuł oryginału: Executive Orders
Spis treści
22 Strefy czasowe
23 Eksperymentowanie
24 Zarzucenie wędki
25 Rozkwitanie
26 Chwasty
27 Wyniki
28 Kwilenie
29 Proces
30 Prasa
31 Kręgi na wodzie
32 Powtórki
33 Uniki
34 WWW.TERROR.ORG
35 Plan operacyjny
36 Podróżnicy
37 Dostawa
38 Cisza przed burzą
39 Oko w oko
40 Otwarcie
41 Hieny
21
Związki
Patrick O’Day był wdowcem. Jego życie uległo nagłej zmianie po bolesnym wstrząsie,
jakiego doznał po krótkim okresie dość późno zawartego małżeństwa. Deborah była ekspertem
kryminalistyki w Centralnym Laboratorium FBI i w związku z tym wiele podróżowała po kraju.
Pewnego popołudnia rozbił się samolot, którym wracała z Colorado Springs. Przyczyn katastrofy
nigdy nie ustalono. Był to pierwszy jej wyjazd służbowy po urlopie macierzyńskim. Osierociła
czternastotygodniową córeczkę imieniem Megan.
Megan miała już dwa i pół roku, a inspektor O’Day nadal nie mógł się zdecydować, jak
powiedzieć swojej córce, że jej matka nie żyje. Miał fotografie i nagrania magnetowidowe, ale
przecież nie można, ot tak, po prostu, wskazać palcem na kolorową odbitkę czy fosforyzujący
ekran i powiedzieć: „To jest mamusia!”. Megan mogłaby wtedy dojść do wniosku, że życie jest
czymś sztucznym, a to mogłoby mieć zgubny wpływ na rozwój dziecka. Inspektora dręczyło
jeszcze jedno bardzo istotne pytanie, które domagało się szybkiej odpowiedzi: czy mężczyzna,
którego los uczynił samotnym rodzicem, potrafi wychować córkę? Skoro wychowuje ją sam,
musi być podwójnie opiekuńczy, mimo wielkiego obciążenia pracą zawodową, podczas której
rozwiązał ostatnio sześć spraw porwań. O’Day był wysoki, muskularny, wysportowany i ważył
ponad dziewięćdziesiąt kilo. Gdy objął nowe stanowisko, musiał zrezygnować z wiechciowatych
wąsów, gdyż na podobną ekstrawagancję nie pozwalał wewnętrzny regulamin centrali FBI.
Uchodził za policjanta bardzo twardego, jednego z najtwardszych. Jego oddanie córeczce z
pewnością wywołałoby uśmieszki kolegów, gdyby o tym wiedzieli.
Megan miała długie blond włosy. Ojciec co rano je czesał tak długo, aż nabierały
jedwabistej miękkości. Jeszcze przedtem ją ubierał, zawsze w jakąś barwną sukieneczkę, i z
powagą karmił.
Dla Megan ojciec był wielkim opiekuńczym niedźwiadkiem, który głową sięgał chyba
nieba. Potrafił porwać ją z ziemi i unieść w górę z prędkością rakiety. Wtedy mogła objąć
ojcowską szyję rączkami. I dziś rytuał został zachowany. — Ojej, udusisz mnie! — jęknął ojciec.
— Boli? — spytała Megan, udając niepokój.
Na twarzy ojca rozlał się uśmiech. — Dziś nie boli.
Wyprowadził małą z domu, otworzył drzwiczki zabłoconej półciężarówki, posadził córkę
w dziecięcym foteliku i starannie zapiął pasy. Zajął miejsce za kierownicą i na siedzeniu obok
położył pudełko ze śniadaniem Megan i wypełniony kwestionariusz. Była punkt szósta
trzydzieści. A więc najpierw do przedszkola. Zapalając silnik, patrzył na Megan, ale przed
oczami miał obraz jej matki. Codziennie patrzył na Megan, a widział Deborah. Zamknął oczy,
zacisnął usta. Po raz tysięczny zadawał sobie pytanie: dlaczego? Dlaczego właśnie ten
Boeing
737
z Deborah w fotelu 18-F?
Byli małżeństwem zaledwie przez szesnaście miesięcy.
Nowe przedszkole było lepsze, bo znajdowało się po drodze do biura. Sąsiedzi wysyłali
tam bliźnięta i byli zachwyceni. O’Day skręcił na Ritchie Highway i zaparkował na wysokości
sklepu 7-Eleven, gdzie zawsze kupował karton kawy na dalszą drogę. Przedszkole było po tej
stronie.
Opiekowanie się gromadą cudzych dzieci, to nie lada praca, pomyślał wychodząc z wozu.
Kierowniczka przedszkola, panna Marlene Daggett, była tu już od szóstej rano, by
przyjmować dzieci urzędników jadących do pracy w stolicy. Po nowe dzieci wychodziła zawsze
przed budynek.
— Pan O’Day? A to jest z pewnością Megan! — Jak na tak wczesną godzinę, tryskała
energią. Megan, nieco niepewna, spojrzała pytająco na ojca. Jednakże zainteresowały ją dalsze
słowa panny Daggett: — On też ma na imię Megan. Weź niedźwiadka, jest twój! Czeka od
wczoraj.
Zachwycona Megan porwała i przytuliła włochatego potworka.
— Naprawdę mój?
— Twój — odparła wychowawczyni i zwracając się do O’Daya spytała: — Wypełnił pan
kwestionariusz?
Wytrawny agent FBI pomyślał, że wyraz twarzy panny Daggett świadczy wyraźnie o
tym, że jej zdaniem niedźwiadkami można zawsze kupić sympatię.
— Oczywiście. — Podał wypełniony poprzedniego wieczoru formularz. Megan nie ma
żadnych problemów zdrowotnych, żadnej alergii na lekarstwa, mleko czy inne produkty
żywnościowe. Tak, w nagłym wypadku można odwieźć ją do miejscowego szpitala. Inspektor
wpisał numer telefonu w pracy, numer pagera, numer telefonu swoich rodziców oraz rodziców
Deborah, którzy okazali się wyjątkowo dobrymi dziadkami. Przedszkole w Giant Steps było
znakomicie prowadzone. O’Day nawet nie wiedział, jak dobrze, gdyż panna Daggett nie mogła i
nie powinna zdradzać sekretów: każdy rodzic był sprawdzany. I to jak najbardziej urzędowo.
— No cóż, Megan, najwyższy czas na poznanie nowych przyjaciół i na zabawę —
obwieściła panna Daggett. — Będziemy się nią dobrze opiekować — zapewniła inspektora.
O’Day powrócił do półciężarówki z uczuciem lekkiego żalu, jaki zawsze odczuwał
odchodząc od córki, bez względu na to, gdzie i z kim ją pozostawiał. Przebiegł na drugą stronę
drogi do sklepu, by kupić swój kubek kawy na drogę. Na dziewiątą miał zaplanowaną
konferencję roboczą w celu omówienia postępu dochodzenia w sprawie katastrofy. Dochodzenie
znajdowało się już w ostatniej fazie uzupełniania drobnych luk. Po konferencji czekało go
przerzucanie stosu papierków, co mu jednak nie powinno przeszkodzić w odebraniu Megan z
przedszkola w wyznaczonym czasie. Czterdzieści minut później dotarł do centrali FBI na rogu
Pennsylvania Avenue i Dziesiątej Ulicy. Stanowisko inspektora do specjalnych poruczeń dawało
mu prawo do zarezerwowanego miejsca na parkingu, z którego poszedł tego ranka prosto na
strzelnicę w podziemiach gmachu.
Już w młodości był jako skaut doskonałym strzelcem, a potem przez wiele lat w wielu
biurach terenowych FBI pełnił funkcję instruktora wyszkolenia strzeleckiego. Ten szumny tytuł
oznaczał, że jego posiadacz miał nadzorować szkolenie w strzelaniu, a było ono ważną częścią
życia każdego policjanta, choćby nie miał potem żadnej okazji oddania strzału do żywego
człowieka.
O’Day dotarł na strzelnicę o siódmej dwadzieścia pięć. O tak wczesnej porze mało kto tu
zaglądał. Mógł więc spokojnie wybrać dwa pudełka amunicji do swego
Smith & Wessona 1076
kalibru 10 mm oraz dwie tarcze sylwetkowe typu Q. Kontur był dużo mniejszy niż człowiek
nawet niskiego wzrostu — ot, wielkości farmerskiej bańki mleka. Inspektor przypiął tarczę do
stalowej linki na kołowrocie i na panelu ustawił odległość dziesięciu metrów. Gdy nacisnął guzik
elektrycznego wyciągu i tarcza wolno powędrowała na wyznaczoną jej pozycję, zaczął leniwie
przerzucać strony przeglądu sportowego leżącego na pulpicie. Tarcza wreszcie przybyła do celu,
specjalny mechanizm obrócił ją bokiem, tak że stała się prawie niewidoczna — urządzenia na
strzelnicy pozwalały na programowanie zadań. Nie patrząc na pulpit, O’Day wystukał
przypadkowe czasy i, opuściwszy ręce, czekał skupiony. Nie myślał już leniwie. Spięty czekał na
Złego. A Zły, zapędzony w ślepy zaułek, gdzieś tu się czaił. Groźny Zły, gdyż rozpowiedział,
gdzie trzeba, że nigdy nie wróci za kratki, nigdy nie da pojmać się żywcem. W swojej długiej
karierze O’Day słyszał to już wielokrotnie i gdy tylko było można, dawał przestępcy szansę na
dotrzymanie słowa. Ale w końcu wszyscy się łamali. Rzucali broń, robili w spodnie albo nawet
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • trzonowiec.htw.pl
  • Odnośniki