Cartland Barbara - Klarysa(1), ksiazki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
KLARYSA
Cartland Barbara
Od Autorki
Wdrugiej połowie dziewiętnastego stulecia we
Francji odnotowano nie spotykany dotąd wzrost zainte­
resowania publikacjami o zjawiskach paranormalnych.
Paryż w wyniku okultystycznej gorączki, jaka opanowała
całe miasto, zyskał sobie wówczas złowrogą reputację
centrum czarnej magii.
Władze kościelne były wielce zaniepokojone powszech­
ną modą na kontakty z ciemnymi mocami, która
pojawiła się przecież w czasie, gdy anty klerykalizm
zataczał coraz szersze kręgi.
W takiej atmosferze rozkwitł przerażający ruch zwany
satanizmem.
Wielu młodych pisarzy spekulowało na temat zja­
wisk nadprzyrodzonych. Jedną z najbardziej znanych
w świecie literackim osobowości był markiz Stanislas
de Guaita, poeta, który po lekturze dzieł Eliphasa
Leviego popadł w obsesję na punkcie czarnej magii,
reaktywował nawet kabalistyczne Bractwo Różokrzy-
żowców. Człowiek ten całe noce spędzał na studio­
waniu tajemniczych manuskryptów oraz starych ksiąg
— 5 —
pełnych magicznych zaklęć. Doprowadziło go to do
utraty zdrowia i rozumu.
Markiz de Guaita zażywał narkotyki. Podobnie czynił
poeta Dubus, który doznawał halucynacji, i w końcu, na
wpół szalony, zmarł po przedawkowaniu morfiny w pa­
ryskim pisuarze.
Wrogie nastawienie Kościoła katolickiego do ruchu
satanistycznego szło w parze z potępieniem masonerii.
Papież Pius IX w encyklice z roku 1873 zarzucił wolno­
mularstwu szeroko zakrojoną dzałalność na rzecz sza­
tana.
Bez wątpienia
la belle epoąue,
jak nazwano ten okres
dziejów ludzkości, znajdowała się pod silnym wpływem
złowieszczej czarnej magii.
Gdy w 1898 roku wybuchły spory wokół osoby
Alfreda Dreyfusa, powszechne były obawy, że jego
złowrogie knowania miały na celu obalenie porządku
publicznego, a być może nawet zniszczenie całej cywili­
zacji.
ROZDZIAŁ 1
Rok 1893
JS^apitan Waldemar Mawde uznał, że znalazł wreszcie
odpowiednie miejsce na nocleg. Westchnął z ulgą, zsunął
się z siodła i poprowadził konia pod drzewa. Gniadosz
był tak wycieńczony, że nie uszedłby już ani kroku.
Mimo to Waldemar spętał mu kopyta, by się nie mógł
oddalić, gdy nabierze sił przed świtem.
Wędrowiec rozejrzał się dokoła, szukając kawałka
nagiej ziemi lub piasku. Nie miał ochoty spać na
kamieniach, jak poprzedniej nocy, bo cienki pled stano­
wił mizerną izolację.
Oprócz pledu miał też namiot — jeśli można było tak
nazwać ten maluteńki płócienny domek. A jednak
tkanina pełniła rolę moskitiery i chroniła przed robact­
wem, od którego roiło się w tej części Indii.
Waldemar był tak zmęczony, że najchętniej od razu
poszedłby spać, ale musiał jeszcze coś zjeść. Przygotował
skromny posiłek z żołnierskiej racji i napił się piwa.
Pozostałe dwie butelki zaniósł do płynącego między
drzewami strumyka i wstawił je w wodę, by się chłodziły
do rana.
Zanim wrócił, słońce znikało już za horyzontem. Na
ziemię spływała noc niosąca ze sobą białe światło
księżyca i migotanie gwiazd.
Rozbił namiot i rozpostarł w środku cienki pled, na
którym zamierzał się położyć. W tym klimacie nie
potrzebował żadnego przykrycia. Zdjął z siebie luźne
jasne ubranie, jakie zazwyczaj zakładali na drogę Hindusi
z niższej kasty. Kapitan Mawde niezmiernie rzadko
podróżował bez przebrania.
Nareszcie wracał do cywilizacji. Z boską pomocą
wypełnił swoją misję i uszedł z życiem.
Właśnie miał wpełznąć do namiotu, gdy jego uszu
dobiegł tętent kopyt. Ktoś się zbliżał. To mógł być
nieprzyjaciel. Waldemar natychmiast zapomniał o zmę­
czeniu i przygotował się do odparcia ataku. Pełniąc swą
służbę już nieraz toczył samotne potyczki z wrogiem.
Po kilku chwilach jeździec na tyle się zbliżył, że
Waldemar mógł dojrzeć na nim mundurową kurtkę,
taką samą jak ta, którą sam zwykle nosił. Głośno
krzyknął z radości. Z podniesioną w geście powitania
dłonią stał i czekał, aż młody oficer zbliży się do niego
i zsiądzie z konia.
— Waldemar! — krzyknął przybysz. — Nie wierzę
własnym oczom! Straciłem już nadzieję, że cię kiedyś
znajdę.
— Prędzej bym się tu diabła spodziewał niż ciebie,
Mikołaju! — odparł kapitan Mawde prawdziwie urado­
wany. — Czemu mnie szukałeś? Co się stało?
— Mam dla ciebie ważne wieści — oznajmił Mikołaj
Giles — ale najpierw powiedz, gdzie mogę zostawić konia.
— Zaprowadź go pod drzewa, tam stoi mój gniadosz.
Mikołaj poprowadził wierzchowca w stronę kępy
drzew.
— 8 —
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • trzonowiec.htw.pl
  • Odnośniki