Carlos Ruiz Zafon - Gra Anioła(1), książki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ZAFON CARLOS RUIZ
GRA ANIOŁA
Spis treści
Akt pierwszy
Miasto przeklętych
Akt drugi
Lux Aeterna
Akt trzeci
Gra anioła
Epilog
On
1945
Dla MariCarmen
"a nation of two"
Akt pierwszy
MIASTO PRZEKLĘTYCH
1
Pisarz nigdy nie zapomina dnia, w którym po raz pierwszy
przyjmuje pieniądze lub pochlebstwo w zamian za opowieść. Nigdy
nie zapomina tego momentu, kiedy po raz pierwszy słodka trucizna
próżności zaczyna krążyć mu w żyłach, wierząc, że jeśli zdoła ukryć
swój brak talentu, sen o pisarstwie zapewni mu dach nad głową, ciepłą
strawę pod wieczór i ziści jego największe marzenie: ujrzy swoje
nazwisko wydrukowane na nędznym skrawku papieru, który zapewne
go przeżyje. Pisarz skazany jest na wieczne wspominanie tej chwili,
bo właśnie wtedy został zgubiony na zawsze, a za jego duszę już
wyznaczono cenę.
Mój pierwszy raz zdarzył się pewnego grudniowego dnia 1917
roku. Miałem siedemnaście lat i pracowałem w "La Voz de la
Industria", lichej gazecie, której redakcja dogorywała w mocno już
zniszczonym budynku, niegdyś fabryce kwasu siarkowego. Jego mury
wydzielały jeszcze owe szczególne gryzące opary, które przeżerały
meble, ubrania, duszę, a nawet przepalały podeszwy. Sylwetka
gmachu wyzierała zza gąszczu aniołów i krzyży cmentarza na Pueblo
Nuevo, tworząc zarys jakby jeszcze jednego grobowca widocznego na
tle setek kominów przemysłowych, które nieustannie zaciągały
barcelońskie niebo szkarłatno-czarnym zmierzchem.
Tego wieczora, który miał odmienić moje życie, don Basilio
Moragas, zastępca naczelnego, wezwał mnie tuż przed zamknięciem
numeru do ciemnej klitki położonej w głębi redakcji, służącej mu
zarówno za gabinet, jak i za palarnię cygar. Don Basilio obdarzony
był wyjątkowo przerażającym wyglądem i sumiastymi wąsami, z
nikim się nie cackał i wyznawał teorię, że nadużywanie przysłówków
i przymiotników właściwe jest dewiantom i osobom cierpiącym na
awitaminozę.
Odkrywszy dziennikarza, który przejawiał skłonności do zbyt
kwiecistej prozy, zsyłał go na trzy tygodnie do działu nekrologów.
Jeśli mimo to delikwent ponownie wchodził na drogę przestępstwa,
don Basilio skazywał go na dożywotnią pracę w kąciku praktycznej
gospodyni. Baliśmy się go wszyscy, a on świetnie o tym wiedział.
- Wzywał mnie pan, don Basilio? - spytałem nieśmiało.
Spojrzał na mnie spode łba. Przekroczyłem próg gabinetu
przesyconego wonią potu i tytoniu - w tej właśnie kolejności. Don
Basilio, nie bacząc na moją obecność, z czerwonym ołówkiem w
dłoni, kontynuował redakcję leżącego przed nim artykułu. Przez kilka
minut miażdżył tekst poprawkami, o ile nie bezlitosnymi skreśleniami,
co raz to cedząc przez zęby kolejne przekleństwo, jakby był sam w
gabinecie. Nie wiedząc, jak się zachować, ruszyłem ku opartemu o
ścianę krzesłu.
- Kazałem panu siadać? - burknął don Basilio, nie unosząc
wzroku.
Natychmiast odstawiłem krzesło i wstrzymałem oddech. Zastępca
naczelnego westchnął, upuścił czerwony ołówek, odchylił głowę i
spojrzał na mnie jak na bezużyteczny śmieć.
- Słyszałem, że pan pisze.
Przełknąłem ślinę, a gdy wreszcie otworzyłem usta, wydobył się z
nich ledwo słyszalny głosik:
- Troszeczkę, sam nie wiem, to znaczy, chcę powiedzieć, że
owszem, piszę...
- Tuszę, iż pisze pan lepiej, niż mówi. A co właściwie pan pisze,
jeśli mogę zapytać?
- Kryminały. To znaczy...
- Pojmuję.
Trudno opisać spojrzenie, jakim obrzucił mnie don Basilio.
Przypuszczam, że okazałby większy entuzjazm, gdybym mu
powiedział, że lepię szopki ze świeżego gówna. Ponownie westchnął i
wzruszył ramionami.
- Vidal twierdzi, że nie jest z panem aż tak źle. A nawet, że jest
całkiem dobrze. Rzecz jasna, zważywszy, że przyszło nam żyć w
czasach literackiej posuchy, nie ma co się łudzić. Ale skoro Vidal
twierdzi, co twierdzi...
Pedro Vidal był gwiazdą "La Voz de la Industria". Pisał
cotygodniową kronikę wypadków, jedyną godną lektury rubrykę w
całej gazecie. Zarazem był autorem kilkunastu, cieszących się jaką
taką popularnością, powieści o gangsterach z Ravalu, którzy
utrzymywali nieformalne związki z damami z wyższych sfer.
Zawsze w nieskazitelnym jedwabnym garniturze i lśniących
włoskich butach, poruszał się i zachowywał niczym amant filmowy,
blondyn, z włosami, jakby wyszedł prosto od fryzjera, elegancko
przystrzyżonym wąsikiem i z wiecznym uśmiechem osoby, która
czuje się dobrze we własnej skórze i na tym świecie.
Pochodził z dynastii reemigrantów, którzy za oceanem zbili
fortunę na cukrze, a powróciwszy do kraju, pomnożyli ją,
elektryfikując miasto. Jego ojciec, patriarcha klanu, był jednym z
większościowych akcjonariuszy dziennika, dla niego samego zaś
redakcja była placem zabaw, na którym mógł zabić zżerającą go nudę
kogoś, kto przez całe życie nie musiał przepracować choćby jednego
dnia.
Nieważne dlań było, że rodzina dzień w dzień traciła na dzienniku
pieniądze, tak jak pojawiające się coraz liczniej na ulicach Barcelony
samochody traciły olej; zaspokoiwszy swoje szlacheckie aspiracje,
dynastia Vidalów oddawała się kolekcjonowaniu banków i parcel o
wielkości małych księstw w dzielnicy Ensanche.
Pedro Vidal był pierwszą osobą, której pokazałem swoje
literackie próbki; właściwie jeszcze jako dziecko pracowałem
wówczas, roznosząc po redakcji kawę i papierosy. Zawsze miał dla
mnie chwilę, czytał to, co mu przynosiłem, i udzielał mi rad. Z czasem
zostałem jego pomocnikiem, pozwalał mi przepisywać swoje teksty.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • trzonowiec.htw.pl
  • Odnośniki