Chris Ewan - Dobrego złodzieja przewodnik po Paryżu, n.pondro

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->DOBREGO ZŁODZIEJAPRZEWODNIK PO PARYŻUCHRIS EWANPrzekładSŁAW OM IR KĘD ZIERSK IAMBER&1O b e jrz a łe mbudynek,odwróciłem się do Brunona i powie­działem:- N a pieiwszy rzut oka wygląda na łatwiznę.Słowo daję, wcale nie żartuję. Łatwizna. Tak właśnie powiedziałemi chyba można uznać, że nawet w to wierzyłem. Z perspektywy czasumogę się tylko zastanawiać, o czym właściwie myślałem. Chodzi mio to, ze jeżeli kryminał rozpocznie się podobnym tekstem, masz jakw banku, że wszystko diabelnie się skomplikuje. A teraz ja sam, autorkryminałów, mówię coś takiego. Gdybym chciał, aby obraz był kom­pletny, powinienem mieć na sobie podkoszułek z wydrukowanymi napiersi słowami „Oto katastrofa”.Ale biedny Bruno nic o tym nie wiedział.- Doskonale - odparł.U niosłem palec.- Pieiwsze wrażenie może być mylące. A nigdy mc należy pako­wać się w coś na oślep.- N o to co zrobimy?- Rozpracujemy sprawę. Zobaczymy, z czym mamy do czynienia.Bruno ze skupioną miną kiwnął głową. Widziałem błysk podnie­cenia w jego oczach, ten sam, który pamiętałem z mojej pieiwszejzłodziejskiej wyprawy. Skądinąd trudno byłoby się domyślić, że maambicje zostać przestępcą. Pod każdym względem sprawiał wrażeniekulturalnego młodego Francuza - krótko ostrzyżony, z cieniem zaro­stu, w dżinsach, koszulce polo i znoszonych adidasach.7- Patrząc z tego miejsca, możemy się wiele dowiedzieć - ciągną­łem. - Widzę przy drzwiach dzwonki i naliczyłem ich jedenaście.- Dwanaście.- Tak sądzisz?- Jeden jest schowany na dole, tam gdzie oświetlenie jest słabe.- H m - mruknąłem, zastanawiając się, do jakiego stopnia pro­centy w krwiobiegu wpływają na moją koncentrację. Byłem wsta­wiony, a jakże, ale nie pijany. - N o dobra, mamy więc dwanaściemieszkań. A od frontu świeci się w dwóch rzędach okien.- Zgadza się.- Normalnie założyłbym, że z tyłu jest tak samo, co oznacza, żeprzynajmniej w czterech mieszkaniach ktoś jest.Bruno zmarszczył brwi.- Mogli wyjść i zostawić włączone światła.- Niby tak. Ale bądźmy ostrożni. Co jednak ważniejsze, powie­działeś, że mieszkanie jest na trzecim piętrze od frontu, a w nim niema świateł. W każdym razie żadnych nie zauważyłem.- Racja, nic się nie świeci.Wskazałem ręką interesujące nas okna.- N ie ma też zaciągniętych zasłon ani opuszczonych żaluzji,a więc o ile ten, kto tam mieszka, nie poszedł do łóżka... spójrzmy nazegarek: za kwadrans dziesiąta, i nie przeszkadza m u światło latarniulicznej, możemy założyć, że mieszkanie jest puste.- Sprawdzimy? - Bruno odwrócił się do mnie.- Jak?- Naciśnijmy dzwonek.- Aha, ale zapominasz o nocnym dozorcy.Wskazałem oszklone podwójne drzwi głównego wejścia do bu­dynku. Za nimi, przy wypolerowanym drewnianym kontuarze sie­dział pulchny łysiejący dżentelmen. Obracał się na wysokim stołkuto w jedną stronę, to w drugą, jednocześnie zerkając na złożoną ga­zetę. Trzymał w dłoni pióro, miał skupioną minę, więc byłem prawiepewien, że rozwiązuje krzyżówkę. Zresztą nieważne. Obchodziłomnie tylko to, że tam jest.- Zastanów s ię - powiedziałem. - Jeżeli podejdziesz, naciśnieszdzwonek i nikt nie odpowie, a potem spróbujesz wejść do środka,żeby odwiedzić właściciela tamtego mieszkania, stróż zorientuje się,że coś się dzieje.- N ie pomyślałem o tym.- Cóż, dlatego tu jestem - oświadczyłem, kładąc dłoń na jegoramieniu. - Mówiłeś, że drzwi frontowe są zawsze zamknięte. Codo zamka, na dwoje babka wróżyła. Może być stary, niewykluczoneże tkwi w tych drzwiach równie długo, jak stoi budynek... a więczardzewiały, i trudno go będzie otworzyć, nawet jeżeli przypadkiemmasz klucz. Ale też bolce mogą być tak powycierane od nieustanne­go zamykania i otwierania, że uda nam się go sforsować w niecałąsekundę. Tak czy owak nie możemy pozwolić, aby dozorca się temuprzyglądał, tym bardziej że jesteś nowicjuszem.Bruno spojrzał na mnie, mrużąc oczy, jakbym był daleką postaciąna odległym horyzoncie.- Co proponujesz?- Odwrócić uwagę dozorcy, żeby wyciągnąć go zza biurka.Chodź, pomóż mi zebrać trochę śmieci.Dziwne, ale w Marais wcale nie było trudno je znaleźć. C ho­ciaż dzielnica stawała się bardzo atrakcyjna dzięki drogim butikom,eleganckim galeriom i piwiarniomtres chic,wszędzie leżały zieloneplastikowe worki na odpadki. Każdy z nas wziął po jednym spod ko­lumnady na placu Wogezów, a potem zaprowadziłem Brunona z po­wrotem na rue de Birague.Wskazałem podbródkiem ciemny zaułek biegnący wzdłuż nasze­go budynku. Stał tam pojemnik na kółkach należący chyba do pobli­skiego warzywniaka.- To dla ciebie. - Podałem Brunonowi worek ze śmieciamii wytarłem dłonie o spodnie. - A teraz chodź za mną.- A co z dozorcą? Zobaczy nas.- N ie zobaczy, jeżeli będziemy szybcy. A poza tym pamiętaj, żeczyta gazetę.Pewnie i miał jeszcze inne zastrzeżenia, ale ja ju ż przebie­głem przez ulicę, śmiejąc się w duchu z absurdalności tego, cozaproponowałem. Nigdy w życiu nie spróbowałbym zrobić czegoś ta­kiego w trakcie wykonywania zlecenia. To było właściwie tylko na po­kaz, miało zrobić na Brunonie wrażenie, że za swoje pieniądze dostaje9pełnowartościowy towar. Chodzi mi o to, co powie ci każdy zawo­dowy złodziej: że prawie zawsze najprostsze rozwiązanie istotnie jestnajprostsze i ośmielam się twierdzić, że gdybym miał kilka dni, wymy­śliłbym tuzin łatwiejszych sposobów ominięcia dozorcy. Istniały dużeszanse, że gdybym szybko obejrzał zaplecze budynku, znalazłbymwejście służbowe albo drzwi ewakuacyjne i cała kombinacja okazałabysię niepotrzebna. Możliwe, że dałoby się wejść przez warzywniak albodwugwiazdkowy hotel z drugiej strony domu. Bruno wyglądał na mi­łego faceta, ale musiał mieć kłopoty z myśleniem, jeżeli kupił ten mójnum er z podpaleniem śmieci.Wszedłem do zaułka, uchyliłem wieko pojemnika i zajrzałem dośrodka. Był pusty, ale śmierdział przejrzałymi owocami. Podniosłempojemnik i zataszczyłem go na kwadratową płytę chodnikową kołobocznego wejścia do budynku. Do porządnie pomalowanych drzwiwejściowych przypięta była laminowana tabliczka z napisem „Poste”.- Według mnie, za tymi drzwiami jest biurko dozorcy - powie­działem.Bruno kiwnął głową.- A więc plan jest taki. Włożymy worki ze śmieciami do pojem­nika, podpalimy je, a potem zastukamy do drzwi i przejdziemy przedbudynek. ICedy dozorca będzie zajęty gaszeniem ognia, otworzymyzamek i wejdziemy.- N ie sądzisz, że będzie coś podejrzewał?- Ależ skąd! - odparłem, kwitując machnięciem ręki zupełnieuzasadnione zastrzeżenie Brunona. - N ie będzie miał czasu na my­ślenie. Kiedy będzie działał, my również będziemy działali. A gdyskończymy działać, będziemy już na górze.Bruno podniósł worki.- Będą się dobrze paliły, co?- Oczywiście - zapewniłem, biorąc je od niego i pakując do po­jemnika.- Bo pomyślałem, że może powinniśmy wykorzystać twoją po­wieść?Uśm iechnął się do mnie, odsłaniając idealnie równe zęby, a po­tem pochylił się, wyjął z plecaka książkę i postukał w nią palcem.Odpowiedziałem uśmiechem, zupełnie jakbym usłyszał dobry dow­10cip, ale prawdę mówiąc, miałem ochotę wyrżnąć go w grdykę, a nadodatek rozkwasić m u nos o moje kolano. Dlaczego? Bo ot tak sobiezaproponował, żeby spalić książkę, a przecież pisałem ją ponad rok.Była to najtrudniejsza rzecz, nad jaką pracowałem. Wymęczyłemkażde zdanie, każde cholerne słowo, a teraz stary dobry Bruno, ktoś,kogo znałem niecałe trzy godziny, kpiny sobie z tego robi. Też coś:puścić ją z dymem.- Kiepski pomysł - odparłem najspokojniej, jak potrafiłem.- Boisz się, że okładka się nie zapali? Powinienem ją oderwać?- Odgiął ją, zupełnie jakby zamierzał to zrobić.- Nie. - Chwyciłem go za przegub. - Raczej powinniśmy po­służyć się odrobiną logiki i rozważyć twoją sugestię. Chciałeś, żebympokazał ci, jak bezkarnie włamać się do tego mieszkania, no nic? O topierwsza lekcja, Bruno. Uważam, że pomysł spalenia książki, na któ­rej jest moje nazwisko, do której osobiście wpisałem ci dedykację,jest najbardziej idiotyczny, jaki w życiu słyszałem. Przypuśćmy, żezastukamy do drzwi i dozorca wyjdzie, zanim książka zmieni się wpopiół? Albo że nie będzie się dobrze paliła? Będzie wyglądać dośćpodejrzanie, jeżeli tej samej nocy, kiedy dozorca znajdzie zwęglo­ny egzemplarz moich pamiętników, zostanie obrobione mieszkanie,prawda?Bruno znów uśmiechnął się szeroko.- Dobra jest - oznajmił, ściskając moje ramię, a potem głaszczącokładkę książki. - Tylko sobie żartowałem, Charlie.- Bardzo śmieszne.- Zobacz, chowam twoje dzieło z powrotem - i włożył mojąpowieść do plecaka. - Jest bezpieczne. Możemy ju ż zapalać ogień?Rzuciłem w duchu kilka niecenzuralnych słów, a potem sięgną­łem do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyjąłem paczkę papierosów.Zapaliłem jednego, dla uspokojenia zaciągnąłem się głęboko, poczym rzuciłem zapalniczkę Brunonowi i przyglądałem się, jak wkła­da głowę i ramiona do pojemnika i roznieca płomień. Kilka chwilpóźniej pojawiły się pasma czarnego dymu.Wypuściłem powietrze, grzebiąc jednocześnie w kieszeni spodni,aż znalazłem krótki elastyczny przyrząd z plastiku. Niewprawnemuoku mógł wydać się jednorazowym mieszadełkiem do napojów, jakie11dają w kawiarniach, ale gdyby ktoś lepiej mu się przyjrzał, zobaczyłbyna jednym końcu pręcika pojedynczy rządek plastikowych szczeci­nek. Nadawały instrumentowi wygląd bardzo małej i sprawiającejwielki ból szczoteczki do zębów.- Przyda ci się. - Brunonowi podałem narzędzie i znów zaciąg­nąłem się głęboko papierosem.- Co to jest? - spytał, obracając instrument w dużych dłoniach.- To wytrych. Nazywam go grabki - wyjaśniłem. - Wsuwaszgo do dziurki od klucza i opierasz mocno o bolce, które nie pozwa­lają otworzyć zamka. Jednocześnie wsuwasz śrubokręt w podstawęzamka i naciskasz w bok. - Podałem m u jeden z moich mikrośru-bokrętów, ten z czerwoną ośmiokątną rączką. - Wtedy szybko wy­ciągasz grabki. W prostym zamku szczecinki wcisną bolce na takągłębokość, przyjakiej przekręca się klucz.- Myślisz, że otworzy drzwi frontowe?Znowu zaciągnąłem się papierosem, zatrzymując dym w płucach.- Myślę, że otworzy zamek w drzwiach wejściowych, ale bę­dziesz musiał jeszcze nacisnąć klamkę, aby wejść do środka. - Wrzu­ciłem papierosa do pojemnika na śmieci. Płomienie ju ż rozpaliły sięna dobre i czułem odór płonącego plastiku i zapach ciepłych przegni­łych bananów. - Normalnie nosiłbym rękawiczki. Ale powinniśmydać sobie radę i bez nich. Gotów?Popatrzył m i w oczy i z powagą kiwnął głową.- A więc zaczynamy — oświadczyłem i zastukałem głośnow drewniane drzwi.Zapukałem trzy razy, potem dałem Brunonowi kuksańca i po­pchnąłem go w stronę ulicy. Pochylił się do przodu, złapał równowa­gę i wystartował. Biegłem, depcząc m u po piętach. Przy końcu zauł­ka Bruno zrobił ruch, jakby chciał skręcić w prawo, ale wyciągnąłemrękę, złapałem go za kołnierz i przytrzymałem.- N ie tak szybko. - Popchnąłem go na wystawę warzywniaka.- Najpierw m usim y sprawdzić, czy poszedł.Podkradłem się i wysunąłem głowę za węgieł, by spojrzeć przezoszklone drzwi. Dostrzegłem rękaw brązowej wełnianej kamizelkidozorcy znikającego w pokoju na zapleczu i gestem przywołałemBrunona.12- Najpierw grabki - powiedziałem. Przyglądałem się, jak wkładaje do zamka, a potem złapałem go za przegub i zdecydowanym ruchemprzesunąłem jego rękę do góry, opierając mocno wypustki o bolce we­wnątrz cylindra blokującego. - Dobrze. Teraz śrubokręt. Doskonale.Wyszarpnij wytrych i niemal dokładnie w tej samej chwili obróć śru­bokręt zgodnie z ruchem wskazówek zegara.- M am tylko to wyciągnąć, a tamto obrócić?- Tak. Tylko pociągnij, obróć i złap za klamkę.- Chwileczkę. - Zerknął na mnie. - Mam też nacisnąć klamkę?- Ja to zrobię - mruknąłem. - Ty skup się na zamku. Dobra?Kiwnął głową.- Zaczynaj.I niech mnie diabli, zrobił to.- Wspaniale - ucieszył się, rygiel cofnął się, a ja w odpowiednimmomencie nacisnąłem klamkę.- Idź pierwszy. - Popchnąłem go do środka. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • trzonowiec.htw.pl
  • Odnośniki