Chmielewska Joanna - Autobiografia 04 - Trzecia młodość, LITERATURA FAKTU - j. polski

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JOANNA CHMIELEWSKA
AUTOBIOGRAFIA
tom IV
Trzecia młodość
Warszawa 1994
Żyj sam i pozwól żyć innym.
O ile sobie dokładnie przypominam, potworne, kamienne drzwi w lochach zamknięto na
„Ben Hurze” i krótka, acz pełna wysiłku scena stała się dla mnie źródłem inspiracji.
Uparłam się wykombinować coś, co w czasach współczesnych mogłoby doprowadzić do
podobnego wydarzenia, i w ten sposób, ustaliwszy środek, zaczęłam tworzyć Całe zdanie
nieboszczyka dwukierunkowo, do przodu i do tyłu. Część objawiła mi się w drodze do pracy,
codziennie po kawałku, a część w Charlottenlund, na leśnej alejce, wiodącej na wyścigi. W
Charlottenlund powstały wszystkie rozmowy z cieciem i odżałować nie mogę, że nie zapisałam
piwnicznych konwersacji od razu, bo później, mimo szalonych wysiłków, nie zdołałam
odtworzyć ich równie pięknie. Te z lasku były tak atrakcyjne, że zanim się zdążyłam obejrzeć,
już przekraczałam bramę wyścigowego ogrodzenia, po czym zaczynałam być mocno zajęta czym
innym, przepadło zatem, a szkoda.
W jakimś momencie rozwoju wizji uświadomiłam sobie, że wychodzi mi książka. Wtedy
właśnie w liście do Ani napisałam streszczenie, wstrzymałam się z decyzją w kwestii
zakończenia, a za to przystąpiłam do sprawdzania realiów.
W Danii, przy pomocy Alicji, zdołałam osiągnąć tylko jeden rezultat, mianowicie wiedzę,
że kawa kwitnie czerwono. Trochę to było jakby niedostateczne. Poza tym pytanie, kiedy
kwitnie, mam na myśli porę roku, drzewa migdałowe na Sycylii ruszają w styczniu, a diabli ją
wiedzą, tę kawę, w jakim miesiącu tworzy efekty kolorystyczne. Dałam sobie spokój z kawą i
wróciłam do kraju.
Tu dopiero rozpoczęłam działalność rzetelną. Przede wszystkim poleciałam do ambasady
brazylijskiej, gdzie natknęłam się na attache kulturalnego, który mówił po francusku.
Zastosowałam metodę wypróbowaną, wyjaśniłam, o co mi chodzi, zaczynając od podstaw, czyli
terenu. Attache kulturalny, mały, czarny, zaokrąglony ogólnie i jakiś taki bardzo gładki,
wysłuchał z wielkim zainteresowaniem i rzekł:
- Aha, pani mówi o okolicach Paranagui!
- Co pan powie? - zdziwiłam się ogromnie, bo nawet nie mogłam sobie w tym momencie
przypomnieć, gdzie dokładnie leży Paranagua.
Attache kulturalny, ożywiając się z chwili na chwilę i niemal roztkliwiając, wyjaśnił mi,
że Brazylia jest duża i rzadko kto zna całą, ale przypadkowo on się w tych okolicach Paranagui
urodził i wychował, dzięki czemu może służyć informacjami. Moim wyobrażeniom nie przeczył
wcale, wręcz przeciwnie, uzupełnił je, dał mi prospekty, zdjęcia, liczne obrazki, które wpędziły
mnie w stan osłupienia. Wyraźnie z nich wynikało, iż prawa strona Brazylii, czyli wybrzeże
Atlantyku akurat w tym miejscu, wygląda dokładnie tak, jakbym najpierw ja je wymyśliła, a
potem oni wykonali zgodnie z moimi potrzebami. Zatoka nawet istniała, przy niej zaś duża
wiocha, a może nawet całe miasto, Antonina. Jedno, co mi samodzielnie nie przyszło do głowy,
to ten pociąg na wspornikach, wijący się po górach. Pozwoliłam sobie zerżnąć go z podobizny.
Ucieszyłam się nadzwyczajnie, bo na razie wszystko mi się zgadzało, i poszłam dalej.
Przypadkiem wypadały właśnie Targi Poznańskie. Umówiłam się tam z tym Brazylijczykiem,
stoisko na Targach bowiem dysponowało większą ilością obrazków niż ambasada, i pojechałam z
Jerzym, moim starszym synem. Sprawy służbowe załatwiłam, dostałam kawy, zielonego sedesu
nie zdołałam przy okazji wycyganić, chociaż chciałam nawet za niego zapłacić, po czym
zaczęliśmy wracać.
Planu miasta oczywiście przy sobie nie miałam, a Poznań do jazdy nigdy nie był łatwy.
Część jednych kierunków ruchu przejechałam tyłem, zaplątaliśmy się w różne zakazy, mojego
syna zgniewało i zaczął mnie pilotować wedle mapki w atlasie samochodowym.
- Teraz w prawo - mówił stanowczo. - Bardzo dobrze. Teraz w lewo. A teraz prosto, na
nic nie patrzeć i niczym się nie dać zmącić!
Wyjechałam prosto i w poprzek przed sobą ujrzałam łęgi i ugory nad Wartą. - Naprawdę
prosto i niczym się nie dać zmącić? - spytałam z powątpiewaniem.
Dziecko oderwało wzrok od mapki, popatrzyło i zmieniło zdanie. Po dość długim czasie,
mimo wszystko i wbrew wszelkim przeszkodom, udało nam się opuścić miasto.
Wróciwszy do Warszawy, natychmiast poleciałam do Zbyszka Krasnodębskiego,
przyjaciela Alicji i mojego kolegi po fachu, tego samego, u którego była z kontrolną wizytą grupa
Überfallkommando, kapitana żeglugi wielkiej. Zbyszek o jachtach lubił rozmawiać, temat był mu
bliski, wiedzę miał olbrzymią, ale musiałam chyba wywierać na niego silny wpływ, bo po
czterech przeszło godzinach pogawędki też zaczął liczyć ropę na wanny. Nie wiem, czy mu to nie
zostało…
Zaraz potem wkroczył w sprawę mój młodszy syn, Robert. Pneumatycznie wysuwana
armata była jego osobistym pomysłem, uparł się przy niej, twierdził, że taki jacht bez armaty w
ogóle nie może istnieć, zrobił nawet bardzo porządne rysunki techniczne, rzut i przekrój
pionowy.
O tym, że zamki nad Loarą stoją na wapieniu, wiedziałam od lat. Wapień jest
higroskopijny, znałam jego właściwości z racji świeżo porzuconego zawodu, na Chaumont
zdecydowałam się tylko dlatego, że pasował mi zrujnowany murek dookoła. W każdym razie
wtedy był zrujnowany, może teraz go odnowili. Z tajemniczego źródła pochodziła pewność, że
istnieje równikowy pas ciszy, a wiosną wiatry na Atlantyku wieją w prawą stronę.
Niewykluczone, iż po prostu w szkole uczyłam się geografii i rozmaite informacje, wpadając mi
jednym uchem, a wylatując drugim, po drodze pozostawiły jakiś ślad w umyśle. Co nie
przeszkadzało, że za szydełko Alicja zrobiła mi awanturę.
- Idiotka! - natrząsała się przez telefon. - Szydełkiem dłubać! No i co z tego, że
nasiąknięte, głupia jesteś! Szydełkiem, cha, cha!
Po czym zadzwoniła ponownie i wszystko odszczekała, ponieważ w duńskiej prasie
ukazał się artykuł o facecie, który z jakiejś piwnicy przedłubał się antenką od radia. W Danii
wierzy się w słowo pisane.
- Hau, hau - powiedziała ze skruchą. - Twoje szydełko jest jednak solidniejsze. Odwołuję
zarzuty.
Szydełko oczywiście posiadałam i posiadam do tej pory. Plastykowe. Szal z białego
akrylu robiłam sobie autentycznie, a Joanna - Anita rzeczywiście usiłowała tłumaczyć na duński
Krokodyla z kraju Karoliny. Z tym też połączyły się pierepały dodatkowe, o mój Boże, dlaczego
to wszystko ciągle przytrafiało się na kupie? Albo nic, albo cały galimatias razem!
Joanna - Anita urodziła Jasia, a Henryk wpadł w szał szczęścia, bo marzył o potomku..
Urodziła w luksusach rozszalałych, które dla ofiar naszego ówczesnego ustroju mogły być tylko
przedmiotem dzikiej zawiści, bo wszystko za darmo, Kasa Chorych, a tu guziczki i przyciski, ze
ściany wyjeżdża stolik do posiłków, gra zdalnie sterowane radio, szklaneczka z napojem
wskakuje do ręki i nadbiega uśmiechnięta pielęgniarka. Już widzę te rzeczy w naszej służbie
zdrowia. Wróciła do domu, nie służba zdrowia, tylko Joanna - Anita, i od razu zabrała się do
roboty, o hodowli niemowląt nie mając zielonego pojęcia.
Ze względu na tłumaczenie bywałam tam często.
- Słuchaj, on się drze w nocy - powiedziała zmartwiona Joanna - Anita. - Sucho ma,
najedzony, może wiesz, o co mu chodzi?
Przyjrzałam się dziecku, też nie znawczyni, ale ostatecznie moich dwóch wyżyło.
- Przypuszczam, że chce pić.
- Jak to, pić, przecież mleko…
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • trzonowiec.htw.pl
  • Odnośniki